Przekleństwo Szuflandii




Niedawno stuknęła całkiem okrągła, 35 rocznica premiery filmu „Kingsajz”. Fajny obraz. Oczywiście można powiedzieć, że nie jest to największe dzieło w historii kinematografii Polski i szerokiej okolicy, ale ma wiele plusów. Pamiętam, że byłem na nim w kinie w premierowym czasie. Poszedłem, czy też wracałem z niego, z trochę innym stanem świadomości, niż koledzy. Miałem bowiem starszą siostrę, dzięki której w wielu sytuacjach byłem do przodu. Także i z „Kingsajzu” wracałem wiedząc, że byłem na filmie o ucieczkach Polaków z PRL-u na „Zachód”, podczas gdy koledzy byli na filmie o krasnoludkach. No, chyba że wiedzieli lepiej, bo sami byli krasnoludkami. Przepraszam, koledzy, oprócz krasnoludków, byli jeszcze oglądać leżącą Katarzynę Figurę. Swoją drogą trzeba przyznać, że na tamte czasy było to niezłe. Ja byłem na filmie o emigracji natomiast tak za kilka lat, w okolicach formalnej dorosłości zaczęła mnie fascynować niemal doskonałość scenografii i tworzącego metaforę tła. To nie było jakieś jedno nawiązanie, tylko krasnoludowa (czy to przypadek, że wychodzi z tego, trochę zruszczając, czerwona ludowa) była cała Szuflandia. „Szuflandio ojczyzno moja", wielki widelec, wielkie sitko, stylizacja nie tylko w dwóch elementach ta krzyż, tylko było bardzo wiele jej fragmentów. Od dawna, jeśli nie od początku, lubię też przeżywać fakt, że film „Kingsajz” wprowadził do codziennej polszczyzny słowo spoko. Jeden z nurtów poezjoznawczych uznaje coś takiego za wyraz wielkiej klasy artystycznej. Zupełnie od niedawna natomiast lubię sobie zapuścić „Zmysły precz”, ze scenami z filmu.

W tym roku była półokrągła rocznica premiery. W tamtym momencie byłem na Słowacji i tym bardziej robiłem zgrywę, że nie wzięliśmy Polo Cocty z Biedry. Do poprzednich skojarzeń z filmem teraz doszło mi co innego. Doszło, albo dotarło do mnie, że chyba dla wielu osób z moich i trochę starszych roczników, roczników nastolęctwa „komuny” „Kingasjz” to ciągnący się przez całe życie symbol zamknięcia, magii przejścia przez granicę, grawitacji z tą małością i malizną Szuflandii. Na zawsze zostaliśmy zamknięci czterema ściankami w ciasnej powierzchni nadwiślańskiej bufonady i wysunięcie szuflady traktujemy jak jasność z pięknego nieba. Granicę przekraczam kilka razy w miesiącu, nie raz po  lub 6 razy jednego dnia, byle gdzie i byle kiedy, a jednak wciąż mi się zdaje, że nawet jeśli przekroczę ją na polnej drodze, to tam dalej będzie jakiś lepszy świat. Nie ważne, czy to Niemcy, Litwa, czy Czechy, granica oznacza lepszy świat. Przy takim wrażeniu wydawałoby się, że nie można stąd nie wyjechać. Otóż nie można było, bo właśnie w „Kingsajzie” padał ryjący nam w głowie tatuaż tekst: „Ale przecież tu jest moja ojczyzna”, po czym ten mały koleś wrócił do klatki bez nieba, czy pod ten durszlak.  

Komentarze

Popularne posty