Pesymizm rozpoznany, czyli jak w smutnych okolicznościach pograłem na Mistrzostwach Polski

Nie myślałem, że po czterdziestce wystąpię jeszcze w mistrzostwach Polski w jakimś sporcie. Zwłaszcza w takich bulach. W tym celu zeszliśmy się w drużynę, w okolicznościach jak poniżej:


Zgodnie z planem i wymogami zagraliśmy eliminacje w Myślenicach i zakwalifikowali się do finałów Mistrzostwo Polski Tripletów. Chociaż przyznam że czas między kwalifikacjami a ostatecznymi zawodami ciut zawiódł moją próżność. Otóż myślałem, że skoro się zakwalifikowaliśmy, to jest to jakby samo przez się. Uhonorowane, docenione i zapewnione. Tymczasem okazało się, że oprócz sportowej walki jeszcze trzeba zdążyć zgłosić swój akces na portalu federacji. Z naciskiem na słowo zdążyć, bo lista wystawiona była w któryś tam dzień około południa i czas do zapisania się był do północy. Zatem nie dla biernych elektronicznie lub oddalonych od internetu z uwagi na przykład na obowiązki zawodowe. Nawet chyba był przypadek, że ktoś tam faktycznie nie zdążył i wpisali się inni, z dalekiego miejsca naszej strefy. Nic to. Najważniejsze że my zdążyliśmy, po przypomnieniu, się zapisać.

    W czwartek poczyniliśmy jakieś ostatnie trójkowe treningi. W tym dopracowując pewne zagranie, o czym dalej później. No i oczywiście domówiliśmy strategię. Po prostu taką jak do tej pory. Zero napinki. Co łatwiejsze przy świadomości że nie ma się nic do stracenia, nie będąc faworytem. Strach zatem pomyśleć co będzie z emocjami i taktyka jak się już powygrywa i stanie faworytem? Przechlapane taki Kukiz ma. Do tego wolna gra,z analizą sytuacji, siebie i terenu, Nawet z pogranicza robienia z siebie błazna - wizualnie i ruchowo - poprzednio wydawało się nam, że to skuteczne wywoływaniem pewnej irytacji. Porzucając wszędobylski ubraniowy Decathlon, ze zwariowanymi nieco beretami. Bule to bule w końcu.

    Zawody, tak ogólnie, miały być dwudniowe. Ogólnie, bo szczególnie niestety mogły się okazać jednodniowe. Na 32 drużyny ostatnich 8 kończy w sobotę, rozgrywając do końca dnia mecze o poszczególne miejsca, reszta kończy w niedzielę. Prestiżowo i godnie zatem byłoby grać w obu dniach. Miały być grupy czterodrużynowe. Wygranie wszystkich meczów ma skutkować bezpośrednim awansem do pierwszej szesnastki. Wygranie dwóch lub jednego meczu skutkuje awansem do strefy barażowej o pierwszą szesnastkę, przy czym w tej pierwszej opcji z lepszą pozycją wyjściową. Przerżnięcie wszystkich to kaplica i finisz w sobotę. Dobrze byłoby zatem mieć w grupie zupełnego słabeusza, który dostarczy tej wymaganej wygranej. Jest tu jednak pewien kiepski szkopuł. Mianowicie raczej my mieliśmy pewnie robić za tych słabeuszy. Według punktów z rankingu przed zawodami usytuowano nas na 29 miejscu. Zatem wiadomo było, że będziemy grać w grupie marzeń. Wszyscy będą marzyć, żeby grać w grupie z nami. Wiedziałem, że skład grup znany był wcześniej, ale postanowiłem zostawić sobie tą wiedzę na sobotę rano. Wiedziałem też, że na sobotę właśnie prognozy są nie najlepsze. Przewidywany rzęsisty deszcz.

    W sobotę rano okazało się jakiej grupy jesteśmy udziałowcami Oczywiście ciężkiej. Wcześniej pragnąłem takiej, gdzie będą dwie drużyny koszmarnie mocne, a jedna co była jeszcze poniżej nas we wstępnym rozstawieniu. Czyli bardzo mało ich, gdybym był takim farciarzem, byłbym już dawno pokerzystą. Wylosowaliśmy prawie skrajnie odwrotnie. Mistrzów Polski sprzed prawie dwóch lat, którzy mieli jechać na MŚ na Tahiti na pierwszym wyjściowym miejscu w grupie. Na chyba drugim panowie ze Śremu. Tacy z którymi teoretycznie, pre factum pisząc, możemy wygrać ale i możemy przegrać bardzo wysoko. Chyba nawet już kiedyś wygraliśmy z jakąś częścią ich, ale odwrotnie też było. Na drugim albo trzecim miejscu rozstawienia w grupie panie od nas z klubu. Wielokrotne mistrzynie Polski kobiet. Teoretycznie powinniśmy z nimi sromotnie przegrać. Ale ostatnio nie są w formie. W meczu eliminacyjnym w Myślenicach mieliśmy je, za przeproszeniem na widelcu. Przegraliśmy bodaj 9:10 głównie przez to, że ich zacna snajperka lepiej o wiele wybijała ode mnie. Finalnie brakło potem tych kilku kul. Wbrew zdrowej logice ucieszyłem się, że akurat z nimi. Pozostała sportowa złość i chęć rewanżu, może teraz się uda, kiedy jak nie teraz?



    Pewnie była jakaś celebra, jakieś oficjalne otwarcie. Nie pamiętam,z powodów o jakich później. Poszliśmy grać pierwszy mecz, z tymi z pierwszego miejsca rozstawienia. Nasza grupa grała na najgorszych boiskach. Pewnie kurna przez nas, bo jak inaczej. Na takich miękkich tartanowych. Do tegoż pierwszego meczu nie przywiązywaliśmy większej wagi. Nie było sensu, bo byliśmy bez najmniejszych szans. Jedyne co było ciekawe, to że w jakimś rozdaniu koszonek wbił się prawie doszczętnie w ziemię. Czif zauważył że teoretycznie można by tą sytuację oprotestować, bo koszonek musi minimalnie na ileś tam wystawać. Ale nie było sensu, nie miało to żadnego znaczenia. Po prostu w tym meczu trenowaliśmy. To zresztą ulubione pojęcie i podejście naszego "Czifa", tak nieco arkanów strategii zdradzając. Na początku mnie to denerwowało, bo ja tu walczę o jak najlepsze miejsce w ważnych zawodach rangi krajowej, a ten mi woła - "Tak, tutaj rzucaj, trenujemy!!!". Wkurzało, choć nie zauważyłem, że sugerował mi wtedy bardzo trudne i śmiałe, wręcz bezczelne zagranie. Potem skojarzyliśmy lub zdradził się, że to psychologiczno - taktyczne podejście. Wytworzenie wrażenia w psychice gracza, że nie jest na ważnych zawodach. Zdjęcie ciężaru z jego głowy na tą chwilę. Niemniej jednak i tak doraźnie wnerwiło czy rozśmieszyło, jak na mistrzostwach Polski, na najważniejszej imprezie roku, usłyszeliśmy wołanie: "rzucaj ten trudny wariant, trenujemy na festiwal". Ciekawa jednak jest konstrukcja mózgu współczesnego człowieka, usytuowana w społeczeństwie ery konsumpcyjno-promocyjnej. Ile to na szybko, na poczekaniu, na kamieniu wręcz da się wypowiedzieć całkiem prawdziwych, wiarygodnych i istotnych argumentów za tym, że jednak lipcowy festiwal gry w boules jest ważniejszy od Mistrzostw Polski.

    W związku z klasą rywala w pierwszej rundzie, mieliśmy dużo czasu na drugi mecz. W pierwszym ani nie próbowaliśmy swojej koronnej strategii powolnego grania, nie miało to znaczenia. Dużo czasu podczas którego, siedząc na ławeczce i patrząc ja jak inni się zacięcie potykają, staraliśmy się znaleźć jasne strony sytuacji na dalszą część turnieju. Ponura, bura i deszczowa pogoda nie pomagała. W drugim meczu panie wygrały z panami ze Śremu. My mieliśmy właśnie z wielkopolanami grać drugi mecz, na który w humorach różnych się udaliśmy.

    Mecz z panami od początku zapowiadał się na zacięty. Nie było jakichś dysproporcji w poziomie gry drużyn, w wyniku właściwie też nie. Z naszej strony nie było spektakularnie dobrych zagrań, spektakularnych wtop też nie. U panów na odwrót, zagrania bardzo ładne przeplatali z mocnymi wpadkami. Co ciekawe i na szczęście dysproporcja nadeszła w końcówce. Przy remisowym około 9:9 udało nam się odskoczyć. Śremianie  jakoś się rozbili wewnętrznie, nerwowość im się wkradła w poczynania - jak to mawiają klasycy komentatorstwa sportowego - i przestało im cokolwiek wychodzić. Nam odwrotnie, wychodziło wszystko. Trudno, by było inaczej. Od zawsze twierdzę, że wiara czyni cuda, ale jeszcze większe cuda czyni rzeczywiste powodzenie. Do tego wróciliśmy do opcji gry przemyślanej, spokojnej i kontemplacyjnej. Wygraliśmy, choć nie napiszę że po jakimś nie wiadomo jak płomiennym boju czy promiennych zagraniach!! W teorii oznaczało to już teraz grę w niedzielę i miejsce powyżej 24, czyli plan właściwie maksimum. W praktyce oznaczało to właściwie to samo, tylko nie mieliśmy jakoś czasu i głowy to skonsumowania konsekwencji tej wygranej. Chyba zresztą dobrze, bo nie ma co jak pijany płotu trzymać się minimalizmu i kalkulować co jest już.

    Powrót do strategii powolnego grania , był jedną z przyczyn naszego triumfu. Przypomniało mi się z wieloletnich czasów częstej i namiętnej gry w szachy, że wielu moich rywali też miało taką tendencję. Tych bardziej energicznych często to irytowało i rzucali się z szaleńczymi atakami, byle nadać energii grze. Czasem z pozytywnym skutkiem, czasem nie. Powrót do strategii powolnego grania spowodował że nie tylko nie skonsumowaliśmy psychicznie triumfu, ale i nie mieliśmy czasu na konsumpcję bardziej fizyczną. Panie, które notabene przegrały mecz z naszymi pierwszymi rywalami też do zera. Zaproponowały, żebyśmy zagrali zaraz - przed obiadem, bo przed obiadem lepiej, a my gramy długo, to żeby już zacząć. Rzeczywiście po obiedzie gra się źle mamy ten wariant od lat już wypraktykowany. Syty bulista to słaby bulista. Poszliśmy zatem na ten mecz.

    Mecz z paniami - współklubowiczkami - który miał duże dla nas znaczenie sportowe, czy prestiżowe. Po eliminacjach myśleliśmy że jesteśmy w stanie je pokonać, jednak zaczęło się jakoś słabo. Miały większą pewność zagrań, lepiej się prezentowały, zdobyły pierwsze punkty i przewagę. Przez chwilę nawet się zastanawiałem, na podstawie czego to, zamiarowaliśmy z nimi wygrać? No, ale o czego ma się "Czifa"? Jakoś na nas wpłynął, nie pamiętam już jak, może przypominaniem że jesteśmy na treningu, ale zaskoczyło i zaczęło iść. Z różnych powodów nie byłem tego dnia bardzo nastawiony na strzelanie (silne wybijanie kuli rywala), ale bardzo dobrze mi szedł podobny wariant trenowany dwa dni wcześniej. "Czif" wołał - "Michał, "czwartek"!!!", szedłem niespiesznie oczywiście do koła, rzucałem i wychodziliśmy na prowadzenie w rozdaniu. Apropos wychodzenia, to wykaraskaliśmy się z opresji i doskoczyli do pań, było 4:4. Powiem więcej. Następna rozgrywka poszła nam rewelacyjnie. Wzięliśmy, na tym poziomie prawie szaloną ilość, 5 punktów. Zrobiło się 9:4 dla nas. Bardzo dobra perspektywa, przy grze do 13 punktów. Zwłaszcza że dalej braliśmy punkty, choć panie oczywiście podganiały. W którymś momencie wyszło mi bardzo spektakularne zagranie. Właściwie to stadiony świata. "Czif" zaproponował, żebym wybijał ich prowadzącą kulę. No i wszystko fajnie, tylko że dokładnie na linii strzału stało kilka naszych kul i to bardzo blisko. Należało zatem rzucić bardzo ostrą parabolą, przelobować te nasze i jeszcze zakładać, że po wybiciu zostanie też nasza, a nie ich. Zagranie którego gdybym miał zrobić symulację w komputerze, musiałbym bardzo długo myśleć, na czym miałoby polegać. Prawdopodobieństwo powodzenia przy graczu bardzo wytrenowanym określiłbym jako co najwyżej małe. "Czif" zawołał żeby tak rzucać, bo trenujemy na festiwal. Pomyślałem, że i tak prowadzimy, i tak nie ma alternatywy dla rozegrania tej sytuacji. Charatnąłem. Patrzę, kurde, moja wpada i wybija tamtą i zostaje najlepsza. Została najlepsza do końca rozgrywki dając kolejne punkty na 11:8. Najlepsze było co innego jednak. Przy naszym wolnym graniu inne mecze się pokończyły. Inni zatem zaczęli nas obserwować, większość drużyn. Robić zakłady kto wygra i ewidentnie za nami kibicować. Nie pewnie żebyśmy byli tak sympatyczni czy efektownie grali, choć nieskromnie nieco napiszę że łodzianie nieoficjalnie ogłosili nas najbardziej pozytywną drużyną na turnieju - tylko wiadomo, że w sporcie obowiązuje zasada "bij mistrza", a panie to mistrzynie Polski. Chyba nie ostatnie, ale wielokrotne a ostatnio chyba wicemistrzynie. Trzeba przyznać, że widok to był niesamowity. Rozchodzące się dookoła, że "mohery" chyba jednak wygrają. Z jednej strony człowiek przed nim ucieka żeby za bardzo się nie dać ponieść emocjom w złym kierunku, z drugiej strony czeka się na niego nie raz całe życie. W następnej rozgrywce prowadziliśmy jednym punktem. Panie pozostały bez kul. Po środku był koszonek, nasza prowadząca ciut po lewej, ich kula trochę więcej po prawej. Miałem w dłoni kończącą bulę, meczbola. Spękałem jakoś. Bałem się że przesunę "cel" albo wybiję naszą. Spękałem jakoś. Zagrałem asekurancko i nie zdobyliśmy 13 punktu. 12:8 zatem. Cóż? Jak wiem dzięki Dariuszowi Szpakowskiemu, niewykorzystane sytuacje mszczą się. W następnej rozgrywce staliśmy się hojnymi rozdawnikami najbardziej tylnej części ciała. Kompletnie nam nie wyszło i straciliśmy 4 punkty. Mało tego. Tak bardzo nam nie poszło, tak daleko mieliśmy swoje "cudeńka inaczej" od celu, że nikt do okola nie miał wątpliwości, że 5 też wpadnie i skończy się mecz na naszą niekorzyść. Nie chciałem nawet kątem oka patrzeć na miny tych co na nas postawili. Sorry no, ja niczego nie obiecywałem. O dziwo jednak ostatnia kula paniom nie wyszła, mimo iż była prosta, i zostało 12:12. Niby to remis z równą odległością dla każdego do wygranej, minimalna, ale sportowo taka wtopiona rozgrywka psychologicznie bardzo niekorzystna. No, ale od czego ma się "Czifa"? Nie wiem co zrobił, ale zrobił i dzielnie stawiliśmy paniom czoła w tej rozgrywce, w której to zresztą one też muskuły naprężyły. Beata pięknie puentowała, "Czif" robił co mógł najlepiej, panie też. Miały prowadzącą i dwie kule moje na dwie ich. Do tego ta ich stała ciut za koszonkiem. Ciężko było wybić by celu nie ruszyć. Na hasło "czwartek" moja ręka, wiedziona jakąś siłą z nieba, wypuściła kulę, która wybiła ichnią i usytuowała się tuż za celem. Nie wiem jak to zrobiłem, znów trudna byłaby symulacja. Nawet z boku - jak go "Czif" określa - "profesor Markiewicz" zawołał "szacun Michał". Panie miały jeszcze dwie kule, ale jedna chybiła celu, druga wyleciała bez ducha, wiary i pary. 
(Sytuacja jak poniżej. Moja kula, to ta tuż przy małej zielonej. Przyleciała jakby ze środka lewego boku zdjęcia i wypchała tą pierwsza po prawej od siebie. Oczywiście docelowo - w pewnym skrócie pisząc - miała być jak najbliżej zielonej)


    Po tym moi pięknym zagraniu wygraliśmy mecz, który nie miał może dużego znaczenia dla układu końcowego, ale był prestiżowy i znaczący sportowo.

    Po tym pięknym zagraniu, kończącym mecz, powinienem był - wzorem piłkarzy - unieść palec wskazujący prawej dłoni ku górze - pewnie ku niebu. Miałem bowiem na tych zawodach mieć kibiców ale jeden, z przyczyn okrutnolosowych, przyjechać nie mógł. Nie podniosłem palca ku niebu, bo nie byłem na to gotowy. I na wygraną i na ten gest. Właściwie to potrzebę tego gestu. Tak jak podobno na dwie rzeczy mężczyzna nigdy nie jest gotowy, mimo iż jest na nie przygotowywany od pierwszych chwil bycia świadomym. Na zostanie ojcem i zostanie półsierotą. Może kiedyś pewne gesty lepiej mi wyjdą bo może spotkamy się w jakimś innym świecie, innym realu, może będę lepszy, może, które to może pozostaje probabilistyką i coraz mniej czasu na jej realizację. 

    Potem pogoda dostroiła się do mojego nastroju. Rozlał się okrutny deszcz, a ja się zupełnie rozsypałem.



    Zagraliśmy w niedzielę, prestiżowo zatem. Tyle że trzeba było mentalnie przejść w inny real, a mecze te nie miały większego znaczenia dla pozycji. Zajęliśmy 23 miejsce, znacznie wyżej niż wstępne rozstawienie. I co z tego? Inne miało być życie po tym fakcie.  

    

Komentarze

Popularne posty