Pesymizm rozpoznawczy, czyli jak mało co nie zostałem medalistą

   Wykupiliśmy licencje i postanowiliśmy wystartować w Pucharze Polski Tripletów w "bule" - petanque, u nas w Żywcu.  Okazało się, iż z różnych powodów, nie jest tak łatwo o trzeciego. Między innymi dlatego, że skutkiem zeszłorocznego długiego wyjazdu na Mazury nie grywaliśmy w turniejach rankingowych, przez co mamy zerowy dorobek punktowy na ten rok, przez co z kolei zaniżamy wartość drużyny i nikt się nie chce w podejrzany taki interes pakować. Inna sprawa, że właściwie w ogóle za dużo jak do tej pory nie grywaliśmy w turniejach rankingowych. Owszem dużo, ale w takich open, dla wszystkich. Teraz wykupiliśmy licencje, głównie po to, by wystąpić w mistrzostwach Polskich. Ostatecznie padło na trzeciego gracza, od którego właściwie powinniśmy byli zacząć. Z naszego klubu, ale z daleka, były wuefista. Dobrze, bo znacznie bardziej doświadczony od nas, więc się ucieszyliśmy że wprowadzi do drużyny poczucie siły, a to zawsze mile widziane, wręcz konieczne. Skoro najbardziej doświadczony, jednogłośnie i bez wiedzy głównego zainteresowanego zrobiliśmy go kapitanem, zatem dla porządku niech to będzie tutaj „czif”. Wiedzieliśmy, że facet jest typem teoretyka i dydaktyka. Zobaczyliśmy się dzień przed zawodami. Przed Pucharem Polski Tripletów, czyli zespołów trzyosobowych. Mistrzostwa Polski nadejdą, na razie to. Ranga nieco niższa, ale nie, i tak bardzo konkretna. Zobaczyliśmy się zatem w piątek. Cóż? Jego „Bóg wie” jak o dyspozycję nie wypytywaliśmy z Beatą, sami też się nie chwaliliśmy, że jak do tej pory ledwie trzy razy mieliśmy okazję grać po zimie. Co najważniejsze, „czif” nam wyoślił taktykę, planowaną na te zawody. Tak, czekaliśmy na to, właściwie to nie mogliśmy się doczekać. Ogólnie ma być jakaś nowa, nie stosowana wcześniej punktacja rankingu. Poza tym 7 rund. Trzy rundy jakby meczów w grupie – o punkty – a potem 4 rundy play off. Szesnastkami. Po tych trzech meczach pierwsza szesnastka gra dalej swoje, druga szesnastka swoje i…. No właśnie. Tyle. Drużyn się zgłosiło 35, a więc trzy ostatnie odpadają zupełnie. Szpas w tym, by się wśród tych trzech nie znaleźć. A wiadomo że łatwo nie będzie, bo to konkretne zawody, przyjeżdżają sami specjaliści z całej Polski i chyba nie tylko, Czesi oczywiście. Nie jakieś tam fiu-bździu o tancerkę z piernika w stroju żywieckim, wręczaną przez naszego sławetnego łubu dubu P. Prezesa. Taktyka zatem była niewiarygodnie prosta w swym skomplikowaniu, szokująco misternie zawiła w swej prostocie, aż przyłożyłem palec do ust, niech się zmitygują, żeby nas nikt nie podsłuchał. Otóż: „Na początku na pewno nas automat wylosuje do meczu z jakimiś mocarzami. Trzeba powalczyć, by wyrwać im co najmniej 3 punkty (na 13 możliwych). Potem nas system wyrzuci na najgorsze boiska, by grać z innymi przegranymi i tam będziemy szukać szansy na swój duży punkt. I dlatego trzeba teraz korzystać z przywileju gospodarzy i trenować na tych najgorszych (o najbardziej nieregularnej nawierzchni) boiskach”. Faktycznie ćwiczyliśmy tam potem kilka godzin. Plan jak plan, my nie mieliśmy żadnego. Tak, plan jak plan. Nie wiedziałem z czym bardziej go kojarzyć. Czy z jednym filmem: „mam plan zabić Kilera. Taki plan to ja mam zawsze!”. Czy z innym filmem, czyli jak to Egon miał plan. Zresztą w ogóle zaczynaliśmy mi powoli wyglądać trochę na „gang Olsena”. Nie ma co przesadzać, był też znany i zajmujący stanowiska trener piłkarski, wyznający jeszcze bardziej zawiłą taktykę, czyli:  „dupy do góry i ładujemy frajerów.” Byle nie być ostatnimi, tak reasumując.

bule11

     W piątek odprawa taktyczna była, skutkiem zatem naturalnej kolei rzeczy i losu stała się sobota. Piękna, słoneczny dzień. Niestety piękność aury nie przełożyła się na piękność naszych rzutów, na początku przynajmniej. W pierwszym meczu, zgodnie zresztą w wyrokowaniem „czifa”, trafiliśmy na renomowaną drużynę. Dziewczyna z Myślenic i dziewczyna z chłopakiem z Wrocławia. No i cóż? Nie udało się. Wbrew motywacji twórcy naszych ramowych i szczegółowych założeń taktycznych, nie zdobyliśmy trzech punktów. Tylko dwa. Oczywiście że na tego typu zawodach jest duża rozpiętość między poziomem tych z przodu i tych mniej z przodu. No, ale i tak, biorąc pod uwagę że gra się do trzynasty, to zdobycie dwóch punktów lokalizuje się w okolicach teksańskiej masakry piłą mechaniczną. Trzeba dodać jeszcze jedno. Klasa rywali to jedno, ale drugie że nie było szans zawalczyć więcej, skoro de facto tylko my z Beatą graliśmy. Nasze cztery kule, na ich sześć. „Czifowi” jakoś nie szło rzucanie. Jego kule lądowały w bardzo nieprzyzwoitej odległości od celu. Tyle oczywiście dobrze, że przynajmniej w poradach odnośnie doraźnej taktyki dobrze się trzymał, acz dało to tyle, co widać po wyniku. Ubraliśmy z Beatą berety takie co zawsze i tak, no, „pour la chec” wzięliśmy trzeci. O dziwo „czif” go chętnie wziął i założył. Wyglądał w nim jak reszta, naprawdę „gang Olsena” się z nas zrobił. Stawał w kółku, męczył się, męczył i, że tak napiszę, i dupa.

Nie tylko, że trzeci punkt nam uciekł, to jeszcze nas inne niepowodzenie spotkało. W drugiej rundzie przypadł nam w udziale i wątpliwym zaszczycie wolny los, wynikający z nieparzystej ilości drużyn. Ma to plus, czyli zaliczoną wygraną przy małej albo żadnej liczbie małych punktów. Ma też minus, mianowicie nie po to człowiek bieży na taki turniej, żeby potem nie grać. Ponadto zostaliśmy porażeni kluczową informacją. „Czif” się pochwalił, że mu nie poszło jakby chciał, ponieważ ma kaca. Za późno się wczoraj zaczął alkoholizować z takimi bulistami z Dębicy. Aż gwizdnąłem z wrażenia. Z wrażenia, że w ogóle gra. Kto kaca miał, to wie przecież, jak jest i co jest. Dobrze, że w ogóle ma siłę i cierpliwość wchodzić do kółka. Zrobiło się zatem jak prawdziwie w polskim sporcie.

    Mimo wszystkich dotychczasowych niepowodzeń i plusów ujemnych ruszyliśmy z podniesionymi czołami (przynajmniej my, z Beatą, skacowani pewnie woleli lica do słońca nie podnosić) na trzeci mecz. Krew zalała wczorajsze treningi na najgorszych boiskach. Nie wiedzieć czemu, graliśmy z przodu na lepszych. Z sympatyczną drużyną z ogólnie sympatycznego „petankowego” Lubonia. Szybko stwierdziliśmy z „cifem”, że mecz jest do wygrania. Oczywiście „być do wygrania” nie oznacza jeszcze aspektu dokonanego, dokonać dopiero trzeba. W każdym razie to może rzeczywiście stać się ten jeden punkt, jaki zamiarujemy zdobyć w fazie grupowej. „Czifowi” chyba ciut przypadłość mijała, znacznie lepiej mu szło. W jakimś momencie nawet uzyskaliśmy dużą przewagę w meczu, 8:4. Tylko że stało się to, co zwykle dzieje się z wszelkimi przewagami i oszczędnościami. Szlak trafił. Zrobiło się 8:8, potem 9:8 i koniec czasu, czyli ostatni rzut celem. Prowadziliśmy przed ostatnią partią i w niej też zaraz na początku Beata lepiej postawiła kulę. Prowadziliśmy, rywalom nie udało się nas przebić. Gdy oni wyrzucili ostatnią swoją, my mieliśmy jeszcze dwie kulki „czifa” do dyspozycji. Prowadzenie 9:8 i jeden punkt na boisku. Oczywiście w takiej sytuacji nie trzeba już rzucać. Rzuciliśmy się z Beatą do dziękowania lubonianom i podnoszenia kul, gdy nagle usłyszeliśmy czy to bardziej paniczne, czy to bardzie pełne apodyktyczności:

„Zostaw to!”

„Czif” stwierdził, że jeszcze będzie rzucał. Po co? No bo może zdobyć jeszcze jakieś punkty, a faza jest jeszcze grupowa, będą się liczyć. Zatkało mnie. Toż to geniusz. My zupełnie w takim kierunku nie pomyśleliśmy. Emocje i radość ze zdobycia tego jedynego zaplanowanego punktu spowodowały, że odcięliśmy sobie tak dalekosiężne myślenie. A on? Proszę bardzo, jaki niekonwencjonalny intelekt? Nie wiem tylko, czy to dzięki większemu ograniu, czy dzięki kacowi. „Tupot białych” mew powoduje, że słyszy się dźwięki jakich inni nie słyszą, że dostrzega się rzeczy, jakich inni nie widzą. Skoro alkohol na przykład artystów wprowadza w inną jaź i poszerza horyzonty, a na kacu tego alkoholu we krwi niemało, no to nie dziwota. Tak, trzeba walczyć, każdy punkt się liczy. Oczywiście można też zepsuć. Na przykład przesunąć cel (świnkę) bliżej kul rywala. Wtedy nie tylko, że nie ma się dodatkowych, ale w ogóle przegrywa się partię. Można przegrać cały mecz. Tylko że tutaj, wydawało się przynajmniej, nie było jak tego zepsuć. „Czif” w końcu wziął na siebie ciężar odpowiedzialności, stanął w kółku, długo mierzył i w końcu rzucił. Zapoczątkował rzut, koniec którego wyzwolił u któregoś z nas okrzyk:

- Ja cię kurwa zabiję.

Na końcu lotu jego kulka, za przeproszeniem, pierdolnęła w skupisko i rozwaliła go, przestawiając świnkę. Przeprosiliśmy stojącego obok małolata za niecenzuralność i przyjrzeli się zaistniałej sytuacji. Jednak nie jest źle, znowu nasza prowadziła, tylko inna. Drugi rzut naszego lidera był już bliski geniuszu, w efekcie facet przysporzył nam jakichś 2 punktu więcej. Banału ostatnich czasów używając, naprawdę szacun. Pogratulowaliśmy sobie tego jedynego – w planach przynajmniej zwycięstwa i pobiegli na obiad, bo przez ten grany po czasie mecz byliśmy tam ostatni.

     Na obiedzie nieśmiało dosyć zapytałem „czifa”, co też mniema o lokacie, jaką możemy zajmować po rundzie „grupowej”. No bo ja sobie myślałem, że nie jest tragicznie jak myśleliśmy, nie ma walki raczej z  wyrwaniem się ze szponów ostatniej nezawansowej trójki. Myślę, że jakieś dwudzieste piąte – dwudzieste będziemy mieć. On na to, że gdzie tam. Trzydzieste chyba. I to jak dobrze poszło. Myślę sobie, cholera, ale gość musi mieć kaca. Bez przesady przecież. Owszem przegraliśmy jeden mecz wysoko, ale drugi wygrali dostali punkty za wolny los. Na pewno jest niejedna drużyna, która przegrała wówczas co my, a potem ponownie. Podczas naszej konsumpcji wywiesili wyniki po fazie zasadniczej, to zjadłszy poszedłem sprawdzić, co tak będę po próżnicy dygował? Patrzę asekurancko na ta okolicę 25, nie ma nas. Lecę w górę na 20, nie ma nas. Lecę do 15, nie ma nas. Pomyslałem, że jednak może drużyn jest więcej niż 35 i wisimy na mega szarym końcu na jakiejś odrębnej liście. Czyli lokata oscylująca w okolicach czarnej dupy. Patrzę, nie jesteśmy aż tak oryginalni, nie ma takowej. Akurat przechodził taki kolega z klubu, co to jest od takich rzeczy bardziej, nie jak ja, od noszenia wody mineralnej. Wołam mu, że się im chyba to liczydło zbiesiło i program nas nie wydrukował. On na to:

- A gdzieś tu byliście przecież.

Przyłożył palce do listy i jedzie w górę. Jedzie, jedzie, jedzie, jedzie,……jedzie………. J……..

- No, tu jesteście, na dwunastym.

Zagwizdałem. Raz. Potem dosyć przeciągle. Miejsce spoko bardzo, ale widok jakie to tuzy krajowej „petanki” zostały za nami zmusił mnie do bardziej przeciągłego gwizdu. Fajnie, ale przecież jeden mecz mega wtopiliśmy, drugi ledwo wygraliśmy i wolny los. No jaja jakieś. Poszedłem podzielić się tą wieścią rodem z nieba z „czifem”. Ten oczywiście nie uwierzył. Nie dziwię się mu. Obok niego siedział znajomy dobrze zorientowany zawsze we wszelkich regulaminach. Wiedziałem jakie konsekwencje, ale jakoś tak i tak zapytałem go co to oznacza dla naszego finalnego miejsca. Ano to, że wchodzimy grać dalej w play-offach w pierwszej szesnastce a więc finalnie będziemy mieć miejsce nie gorsze niż szesnaste. Ci, z którzy nas zlali w pierwszym meczu, zajęli pierwsze miejsce.  „Czif” wywnioskował, że to oni przez to liderowanie nas tak pociągnęli do góry. Nosz to strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy zdobyli ten trzeci punkt!? Kończył się czas przerwy i pikało na grę, więc bez jakiejś większej i głębszej refleksji pobiegliśmy na mecz. Kołatało mi się z tyłu głowy, że gramy w 1/8 finału.

    Trafił nam się zespół z Jedliny Zdroju. Oczywiście wysoko notowany. Ogólnie, a i w pierwszej fazie 5 miejsce zajęli. Z klubu niby skonfliktowanego z naszym, a jakże, to Polska właśnie. Tyle że z „wierchuszką”, mu to tylko od noszenia wody mineralnej jesteśmy, ale czy oni będą o tym wiedzieć? Tacy, jeden pan sympatyczny, drugi jeszcze też w miarę, trzeci to trochę jakby z lasu wyszedł z drwem na plecach i o bardzo wrogim spojrzeniu. A gra to jest bardzo psychologiczna. Chyba nie byli jakoś bardzo zadowoleni. Pewnie że każdy przyjeżdża aby jak najwyżej dojść, ale też żeby zagrać jak najbardziej natchnione mecze z wielkimi rywalami. A im się trafiła drużyna z objechanymi beretami i „babą” w składzie. Zaczęło się nawet obiecująco punkt za punktem. W pierwszym rozdaniu zresztą bardzo efektownie wybiłem, pokazując im, że nie będzie łatwo. Później obie strony wybijały cel na aut i było bezpunktowo. Po czym jakoś tak ta gra zaczęła nam się bardzo kleić. Między innymi znów przez to, że „cifowi minął kac” i dobrze rzucał. Mało tego. Szybko obrał sobie na ten mecz strategię przeciągania sprawy. Wiedziałem, że tak robią na oficjalnych zawodach, ale akurat on był ostatnim, po którym się tego spodziewałem. Widocznie zauważył albo wiedział, że Jedlina tego nie lubi. Wchodził do kółka. Minutę się skupiał, poprawiał beret. Po tej minucie czy 30 długich sekundach zwykle ktoś z sąsiedniego boiska robił cień, cieniek właściwie, na śwince. Ten pokazywał, że jak tak to nie może rzucać. Wychodził z kółka i apiać. Tamtych to rzeczywiście jakoś wyprowadzało z równowagi choć nie wiadomo dlaczego, bo mecz i tak był bez limitu czasowego, trzeba było dograć do trzynastu. Jak już pisałem, kleiła się gra. Do tego stopnia, że jak podszedł kolega z klubu co już swój mecz zakończył i zapytał która punktacja nasza, a ja odpowiedziałem że żółta, sam się bardzo zdziwiłem. Było 9:4 dla nas. Oczywiście to jeszcze nie wygrany mecz, do 13 daleko, ale napawało optymizmem i dodawało animuszu. Do tego stopnia dodawało, że za chwilę się zrobiło 11:6. Różnica taka sama, ale od 11 do 13 już naprawdę blisko. W ogóle był to chyba najistotniejszy fragment meczu, czy właściwie dnia. Jak z amerykańskich filmów. Wszyscy dookoła pokończyli i zaczęli patrzeć na nas. Nawet ci, na których zwykle my patrzyliśmy po wtopach. Wciąż graliśmy i to na boisku, którego lokalizacja świadczyła o wysokiej pozycji. Psu na budę, tak notabene, zdały się wczorajsze treningi na najgorszym boisku. Wszyscy na nas patrzyli, nawet z budki biura zawodów prezes w osobie wielokrotnego i obecnego mistrza polski. Przypisałem to sobie za zaszczyt, ale „czif” mnie zmitygował, że nie ma się z czego cieszyć. Możemy mieć teraz przechlapane, tak się wychylając. Może nie, bo podobno wówczas prezes wołał, że już dawno powinniśmy byli to wygrać, mając tyle punktów i przy takiej przewadze. Nie wiadomo tylko, czy duchem był z nami, bo my klubowicze, czy dlatego, że lejemy tych, których on nie lubi. Jakby nie patrzeć, mój przyjaciel moim przyjacielem, a i co wiadomo z matematyki w podstawówce, wróg mojego wroga to też przyjaciel. A słowa ci on miał, zresztą jako wielki ekspert, prorocze. Powinniśmy byli to wcześniej wygrać. No bo, jak już wiadomo, z przewagą jak z oszczędnościami, lubi topnieć, w niwecz się obracając. Jedlina się zmobilizowała, skorygowała pewne sprawi i doszli nas na 11:11. Doszli, ale widać było, że konieczność pościgu napełniła ich dużą dozą niepewności, co do dalszych losów tego boju. I bardzo słusznie, i bardzo słusznie. Cyknęliśmy bowiem dwunasty punkt, w zasadzie jeszcze mając do siebie pretensje  lekkie, że nie udało się w ty rozdaniu dobić jeszcze jednej kulki do celu, przeciwników, i wyniku do 13. 12:11 to znów jeszcze nie koniec, ale przegrywającym mocno ogranicza możliwości taktyczne. Nie mogą już oddać partii, więc w praktyce muszą cały czas prowadzić, ergo mieć swój a kulę bliżej celu. Do tego my zaczynaliśmy. Właściwie, to nieoceniona Beata. Zasadziła swojego „granata” tuż przy śwince. Wiadomo było, że oni musza to wybić. Spokojnie zatem stanęliśmy przy linii bocznej. W dziwnych pasiastych beretach, jeden na kacu, drugi z odgniatami po maratonie, z „babą” w składzie. Jedlina posłała do boju swojego nominalnego strzelca, tego o wyglądzie drwala. Cały mecz właściwie mu to wybijanie za bardzo nie wychodziło, i teraz obie kule wylądowały na aucie. Gały oglądających na nas. Wszedł do kółka ten ichni „czif”. Znowu obie kule, czyli potencjalne punkty na aut, nasza trzynasta dale stała. Wszedł ostatni z nich. Pierwszą też gdzieś w oddali ulokował. Drugą niby rzucił, ale widać było że rzucając, z tyłu głowy gdzieś, spuszcza już flagę do połowy masztu, kompletnie bez wiary i przekonania. Skoro tak, to nie mogło wyjść. Pacnęła o glebę gdzieś bardzo w oddali. Wygrane. Znów po długim czasie, więc tylko chwilę mieliśmy na łyk wody przy upale. Pogratulowaliśmy sobie i uśmiali się, że to dzięki chytremu i misternemu planowi „czifa”, mamy teraz na koncie dwie wygrane a nie jedną.  To na pewno dzięki temu, że zamiarowaliśmy w pierwszej rundzie 3 punkty. Ten zresztą sam stwierdził, że jest dobrze, że wchodzimy już na wyższy poziom, 3D. Polecieliśmy zatem grać dalej. Po południu, przy upale. Teoretycznie wiedzieliśmy o co, ale jakoś się na tym nie skupialiśmy i zresztą tak chyba trzeba. A graliśmy w ćwierćfinale o miejsca 1-8, z prezesem. Tyle że nasza sinusoida już gdzieś kiedyś przekroczyła dodatnie ekstremum i przestał działać ten mechanizm. Wkradało się zmęczenie, lekkie nadwątlenie wiary z uwagi na coraz bardziej renomowanych graczy. No i „czif” chyba miał reemisję kaca. Gorzej rzucał, a do tego wymyślał jakieś dziwy taktyczne. Graliśmy teraz z ta drużyną prezesa, obecnymi mistrzami kraju. „Czif” stwierdził, że zagramy pasywnie, bo i tak nie mamy szans, a żeby w kilku przysłowiowych ruchach mata nie dostać. Przy takim nastawieniu, to na pewno nie mogliśmy wygrać. Za nieosiągnięte trzy punkty mu szacuj, ale tutaj przeholował. Efekt był taki, że grając pasywnie i tak dostaliśmy po tyłku, w kilku partiach, do dwóch. Przypomniało mi się zaraz, jak przy okazji maratonów kolega zawsze po biegu przeżywał, że zaczął wolniej, by oszczędzić sił na potem, a potem nie mógł szybciej już z kilku innych powodów. Następny mecz graliśmy o miejsca 5-8. Ponownie z tymi, co pierwszą grę. W fazie grupowej zajęli pierwsze miejsce, ale teraz im gorzej poszło. Znów do 2, 13:2 wtopa. Szybko to już szło, zawsze że bez limitów czasowych, błyskawiczne lanie braliśmy. Ostatni mecz był o miejsca 7-8. Z takimi fajnymi ludźmi z Łodzi. Po pierwszej fazie zajmowali drugie miejsce. Znowu wtopa do dwóch. Jeden był zabawny moment. Przegrywaliśmy 2:9. Tamci wzięli partię. Wiadomo było że na pewno mają w niej jeden punkt, czyli na 2:10. Drugi był wątpliwy. Mierzył chłopak i obaj widzieliśmy, że ich jest lepsza, zatem drugi punkt ich. Powiedział, że lepsza o milimetr. Nasz kapitan na to, że milimetr to zbyt mała różnica by wiarygodnie ocenić, trzeba zawołać sędziego. No i przy stanie 2:10 biegł sędzia by rozpatrzyć ewentualny jeden punkt dla nich. Sędzia fajny, ale świeżak. Widziałem, jak przy mierzeniu tą swoją suwmiarką opatrznie przesuwa świnkę w stronę naszej kuli, niwelując ten milimetr różnicy. Mówi, że nasza lepsza, jeden punkt. „Czif” oczywiście na to, coś w stylu, „no widzicie”.

    Zakończyły się zawody. Aż musiałem iść do łazienki ochlustać się zimną wodą z wrażenia. Zajęliśmy 8 miejsce, grając w ćwierćfinale ogólnopolskich zawodów chyba drugiej co do znaczenia rangi. No, chyba mi się nie zdarzył jeszcze w życiu taki wynik sportowy. Wróciłem i nastało przyjmowanie gratulacji. Przytakiwałem tylko. Nie będę przecież mówił, że góra chyba czwarty raz graliśmy w tym sezonie. Nie będę przecież mówił, że na siedem meczów jeden nam przeszedł wolnym losem, dwa wygraliśmy o punkt czy dwa, a cztery przerznęliśmy do dwóch, ergo – miazga. Wszystko przez nietypowy regulamin rozgrywek.  Lokata idzie w świat, za tydzień nikt nie będzie o tym pamiętał, duma jest.

    Pucharu oczywiście nie było, ale za to zostaliśmy wymienieni i odczytani. P. Prezes wprawdzie powiedział o nas „lokalna drużyna”, ale niech mu tam. Założę, że chodziło mu o przynależność adresową i klubową, a nie aspiracje.

    W drodze powrotnej mijaliśmy idące przez obrzeża miasta jakieś duże zupełnie rzesze ludzi, ze składanymi fotelikami w rękach, jakoś tak wyglądające z daleka na radiomaryjne. Potem się okazało, że występował jakiś uzdrowiciel z Ugandy chyba. Toby się zgadzało, fluidy dotarły na bulodromy.

Komentarze

Popularne posty