Ian Curtis w Gangu Świeżaków

Poszedłem wczoraj do marketu, tego na B. Popatrzeć się na masło. Niestety, nie tylko że drogie, ale nawet go nie było. Pozostały same wywieszki. Dobre i wywieszki, nie mam w domu. Może masło do Chin wywieźli czy gdzie tam, Janusz Piechociński na twitterze pewnie wie najlepiej. 
    Poszedłem w piątek, no bo wolne się kroi i tak z ciekawości, jak to będzie, gdy w niedziele sklepy zamkną. Będzie ciężko, skoro w piątek pełnego tygodnia pracy było tak ciasno? Wszystkie sprzedawczynie, jakie były w tym ciasnym sklepie wywiozły z zaplecza wszystkie wózki typu: mach mach rękami. Wszystkie okoliczne „słoiki” co pracują gdzieś w większych miastach i alimenciarze przyszli akurat w tym momencie do tego sklepu ze swoimi synami, jako przykładni rodzice. I wlokły smarki te wózki przez ciaśniutkie przejścia, w prawo i w lewo, w prawo i w lewo. Uważając, żeby w sądzie nie wylądować po zbyt bliskim przejechaniu koszem obok któregoś takie go bohatera, źle stąpnąłem,poczułem że o coś zawadzam i jest katastrofa. Coś pierdolło, i to konkretnie, na posadzkę. Zacząłem się odwracać. Wokół własnej osi, bo mało miejsca w sklepie. Przerażenie mnie dopadło, bo prawie zupełnie pusty regał szeroko komentowanego Gangu Świeżaków, ale widzę, że nie to spadło. Odwróciłem się jeszcze bardziej i zobaczyłem co to spadło. Te, no, jak to się nazywało kiedyś, książki. Książki się wywaliły, cały stos takich „naciepanych” na półkę. No co? Głupio trochę było, ale nie pierwszy to raz, kiedy kultura sięga bruku. Jakiegoś lastriko, tak konkretniej. Wypadało zmienić na kulturę wysoką, zacząłem podnosić. Raczej pojedyncze tytuły. Jakieś kryminały, jakieś romanse. Tak mam już, że zawsze najtrudniejsze sprawy zostawiam na koniec. I tutaj, pozostała najgrubsza książka na ziemi. Do tego taka w twardej oprawie, ładna. Po tych wszystkich romansach i kryminałach nie największej znaności autorów, tu byłem prawie w szoku. Odwróciłem, bo nie na wznak leżała. Patrzę, a to jakieś wspomnienia muzyka z „Joy Division”. Całkiem sensownie się prezentujące. Popatrzyłem do środka, były tam litery. Fakt nie bez znaczenia, bo kupiłem już w tym sklepie np. klucz imbusowy, który przy pierwszym użyciu bardzo szybko stał się wiertłem. Tak był poskręcany. Wiertło jako takie też kiedyś kupiłem, które nie wytrzymało jednej dziury. Nie mówiąc już o kościach do gry, które w kubku regularnie się blokowały i nie chciały wysypywać. Litery więc w niej były, mało tego, zaraz było widać, że składają się na całkiem sensowną i ciekawą treść. Coś zamrugało. Popatrzyłem w górę i zdziwiłem, że epileptyka Curtisa katują takimi jarzeniówkami. Odwróciłem plecami do góry. Cena, oczywiście 9,99 zł. W porządku taka cena. Czekając aż się zrobi mniej tłoczno przy kasach, podniosłem tą książkę za dychę bez grosza na wysokość oczu i zacząłem wodzić. Na tle wina za 8,99 zł, na tle Okocimów w 9,99 zł się zmieści ze trzy, czekolad kilka. Uznałem, że wezmę, a co piąteczek w końcu, można się szarpnąć. Tylko czy nie za duże ryzyko, może lepiej w poniedziałek? Nie chodzi o pieniądze. Cóż szału nie ma, karma jest jaka jest, zawsze wraca. Bałem się jednak, że jak kupię tą książkę i zostanie to jeszcze w piątek gdzieś w systemach odnotowane, to Główny Urząd Statystyczny będzie musiał na weekend zwołać sztab kryzysowy, takie będzie wahnięcie w prognozach i statystykach. Nic to kupiłem i już pierwszy wieczór przekonał, że warto było. Oczywiście można by jeszcze długo, ale to już było.

Komentarze

Popularne posty