Kultura od kuchni, albo warsztatu



    Telewizja zapowiedziała powtórkę filmu dokumentalnego o Czesławie Niemenie - „Sen o Warszawie”. Widziałem go wcześniej. Przyznać trzeba, że pokazywał naprawdę moc mało znanych faktów i opinii z życia artysty, ale też to dokument mądry, podszyty swoją poetyką. Szczególnie zapamiętałem, jak Niemen jako dorosła osoba, brnął przez ponadkolanne śniegi do swojego rodzinnego domu w Wasiliszkach na obecnej Białorusi. Zapowiedzi filmu towarzyszył plebiscyt na najfajniejszą piosenkę wokalisty. Wygrał „Sen o Warszawie”. Rzeczywiście była to też moja faworytna w czasach znacznie wcześniejszych niż nawrót doceniania Wydrzyckiego. Nie ukrywam, że wzruszający jest dla mnie zawsze moment, gdy odśpiewuje ten utwór na stadionie, jako swój hymn, grupa – eufemistycznie i elegancko określając – kibiców Legii. Wzruszające też było dla mnie, gdy pewien znajomy z Warszawy na słyszenie piosenki „Sen o Warszawie” wstał, i odebrał rozmowę na smartfonie. Wzruszające przez to, iż mimo zaawansowanego wieku umie sobie taką melodyjkę ustawić, a poza tym przez to, że ogólnie facet nie jest z hołdujących wysokim i wysublimowanym gustom.

Obecne melodyjki telefonu zresztą, to bardzo fajny temat, do ciekawej obserwacji. Kiedyś poza fabrycznymi były jakieś rachityczne i trudno dostępne. Teraz łatwo można nie tylko ustawić, ale wręcz przyciąć czy zmienić. Spersonalizowane dźwięki lub ich brak świadczą czy ktoś ma potrzebę wyróżnienia się z masy, otaczania się elementami rzeczywistości które darzy ciepłem i sentymentem, czy z kolei jakim on gustom hołduje.

W mieście, w którym mieszkam, zacząłem od jakiegoś czasu przyuważać bardzo specyficznego osobnika. Darwinistyczny nieco termin - „osobnik” - jest tutaj bardzo adekwatny, w związku z jego wyglądem. Przyuważanie też właśnie przez tą charakterystyczność jest powodowane. Konkretniej trochę, to straszny wygląd jest. Jeżeli ktoś pamięta „Wasyla” z naszego osiedla, a teraz przeczyta że „osobnik” jest od niego wyglądający bardziej antypatycznie i groźnie, to się złapie za głowę pod wrażeniem jej ciasnoty. Bo trudno sobie wyobrazić kogoś o „wizażu” bardziej groźnym i antypatycznym od „Wasyla”. A jednak. „Osobnik” ma połowę życia w kryminale wyrysowany na czaszce, twarzy i przedramionach. Krępy, pękaty, przypakowany. Łysy, ze splaszconym noskiem i ubytkami w kłach czy siekaczach. Wypięta klata, arbuzy pod pachami, tatuaże na przedramionach, umięśnione łydy i adidaski ze stadionu. Niedawno przyuważyłem go, klucząc z psem po parku. Na szczęście czworonóg tak mnie jakoś powiódł, że nie musieliśmy się stykać. Niemniej jednak trochę kluczyliśmy. No i tak sobie klucząc, nagle usłyszeliśmy „Marsz turecki” Mozarta. Myślę sobie, skąd to? Z katedry nie, do szkoły muzycznej czy sali koncertowej daleko? Zerkam, a dźwięk Mozarta dochodzi zza krzaków, gdzie „osobnik” próbuje odebrać lub wyciszyć telefon komórkowy. Ciekawe, komu go zajumał.

    W dawnych latach udaliśmy się z kolegą pochodzić po górach. Skutkiem wielu oczywistych czynników wyszła nam z tego turystyka klasyczna, czyli zanim się po tych górach nachodziliśmy, zasiedliśmy w wiejsko leśnym barze przy piwie, rozmawiając długo i namiętnie. Popijając widziałem, jak dosłownie z lasu wyszedł jakiś drwal – klasyczny w ubłoconych gumiakach, zarośnięty, w waciaku. Doczłapał do tego wyszynku i zamówił browara, pijąc go dosyć szybko gdzieś koło nas. Kolega przeżywał właśnie jakiś film, czy teatr telewizji, który niedawno oglądał. A konkretniej to przeżywał, że nie może sobie przypomnieć nazwiska głównego aktora z ego filmu.

No wiesz, taki dosyć młody, łysy. Grał w „Matce królów”, w tym teatrze, w tamtym teatrze...

Nie kojarzę.

Drwal wypił piwo, odstawił kufel, przechodząc kulejąco obok nas, położył rękę na ramieniu mego kolegi i powiedział:

- Adam Ferency.

Kulejąc przedarł się przez błoto i walające się ścięte pnie drzew i zniknął gdzieś w lesie.

    W czasach trochę mniej dawnych wracaliśmy z innym kolegą pociągiem ze studiów. Przysiadł się do nas znajomy tamtego, będący na przepustce z wojska. Pewnie fajny i w porządku chłopak, ale dla nas po kilkugodzinnych wykładach, lecące z jego ust w interwałach kilkusekundowych kurwy były jakąś katorgą dla uszu. Na szczęście nadszedł i miód. Elew zaczął relacjonować, jak to podczas pobytu w Warszawie wzięli ich, w sensie całą kompanię czy jakiś tam pluton, do opery. W ustach chłopaka „kurwy” zaraz zaniknęły, a pojawiło się rozpływanie nad tym, jak to fantastycznie było w tej operze. Opadła mi żuchwa i zrobiło się strasznie głupio że jeszcze w tym przybytku nie byłem.

    Kilka dni temu słuchałem bardzo ciekawej rozmowy z Jirim Menzlem, czeskim reżyserem, adaptującym głównie Hrabala na język i obraz filmu. Również tyleż ciekawa, co i mądra. Ciekawa rozmowa też dlatego, że pierwszy raz słyszałem, by gwiazda tvp kultura Katarzyna Janowska wnosiła jakąś swoją myśl, czy treść. Na przykład zapytała Czecha, czy nie żałuje braku swojego podpisu pod kartą77? On na to, że to tylko podpis, a on chciał po prostu tworzyć. Jak Gałczyński Janowska słusznie odparła, że w Polsce to często albo z reguły aż podpis. Ciekawym zagadnieniem był też stosunek reżysera do sztuki. Oczywiście swojej nie uważał za wielką, jest rzemieślnikiem. Według Menzla szuka powinna być czymś, co zrozumie i profesor, i jego mama, rozgniatająca knedle. Trzeba przyznać, że czeskie kino pełne jest takich wątków. Bo i „osobnik” próbujący wyłączyć Mozarta był jak z czeskiego filmu. A Menzla ja najbardziej zapamiętam jako aktora z filmowej adaptacji „Małej apokalipsy”.

Komentarze

Popularne posty