60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXXI

18.08.2014 (poniedziałek)


Odjechali niemieccy strażacy. Pustoszeje. Udaliśmy się jeszcze na spacer do wsi. Tam też pustota. Fascynuje mnie krótkość sezonu letniego w Polsce. Spacer w zasadzie polegał na tym, że Beata była na rowerze, pies pędził za nią jak zwariowany, ja próbowałem biec. Poprosiłem, żeby ostatni lub jeden z ostatnich razów stanęli na pierwszym skrzyżowaniu, gdzie zawsze przez dwa miesiące pies stawał i czekał na mnie nie wiedząc co dalej. W połowie drogi zalegliśmy sobie na łące, a nad nami teatr chmur się rozgrywał fascynujący. Wiało że łeb chciało urwać, oczywiście ciepłym wiatrem. Pięknie pochmurno i goniło te chmury po niebie. Bardzo północnie się zrobiło. Jak na tej łące zalegliśmy oglądając to, tak nie mogliśmy się ruszyć dalej.


 Pierwszy raz doszliśmy na plażę. Ładna. Zupełnie inne wrażenie jeziora. U nas było widoczne po szerokości i to jeszcze oddzielone wyspą. Tutaj można było zerkać na jego długość, bardzo znaczną zresztą.

W drodze powrotnej znalazłem w końcu dwa jako tako zacne grzyby, kozaki. Tyle, że natura daje i odbiera. Kozaki były, ale pojawił się też kapeć w przednik kole. Trzeba go było wymienić, no i jutro przed wyjazdem do wulkanizatora jeszcze zajechać. Cały czas mówię psu, żeby sobie poszedł do lasu, bo za dwa dni to już nie będzie miał takiego raju. Zaczynamy lekkie przymiarki do pakowania się, a mnie zaczyna ściskać w dołku. Myślałem że po wyjeździe na 2 miesiące będzie się autentycznie tęskniło za domem. Tymczasem nie chce się wracać jeszcze bardziej. Jeszcze chwila, ale myślami jest się coraz bardziej gdzie indziej.

 19.08.2014 (wtorek)

Co zrobić? Ostatni dzień. Dosyć hardcorowy zresztą. Zaczęty oczywiście od klasycznej i ostatniej kawy pomostowej. Następnie jazda do Piecek i ostatnie spotkania z tubylcami.



Pan wulkanizator sprawnie, kompleksowo i niedrogo załatwił nam temat opony. Cokolwiek by o nich tutaj nie mówić, usługi jak już świadczą, to bardzo rzetelnie. Bardzo mi się podobała u tego wulkanizatora zawieszona na ścianie tablica z napisem „okazy”. Czyli to, co znajdował w oponach. Był tam jakiś świderek, jakieś obcęgi.


 Potem pojechałem sfinalizować jedną ze swoich głównych atrakcji tego lata, oddać puszki na złom. Oczywiście kasa mi wpadła szałowa za ten cały wór aluminium. Popatrzyliśmy sobie chwilę, jakie z kolei tam okazy się znajdują. Jeden się znalazł niezły. Jakichś dwóch lokalnych żuli przyniosło rower górski. Zupełnie nie miałem pojęcia, że z czymś takim można się udać na skup złomu. Rower górski, zupełnie przyzwoity, stawiam że na wtórnym rynku kosztowałby co najmniej 400 pln. Rzecz bardzo znamienna. Dlatego napisałem że przynieśli, bo rower jakimś cudem nie miał przedniego koła. Próbowałem sobie szybko przypomnieć, za które koło ja przypinam rower, ale raczej tylne. Pan im zważył ten rower, wyszło 12 kilo, czyli wypłacił jakieś 7 pln. , nie spisując ni krztyny dokumentu. Stwierdziliśmy, że jednak dobrze było przez te 2 miesiące namiotu raczej jakoś tam pilnować. Dłuższa chwila nieuwagi i człowiek by stracił całe tysiące po to, żeby koleżka na złomie dostał dwie dysie.
    Przed polaną wysiedliśmy z psem z auta, po to żeby ostatni raz się kopnąć z psem po lesie. Błąd popełniłem taki, że nie weszliśmy zaraz w las. , tylko szli drogą do najbliższej ścieżki. A Piksel, jak tylko zobaczył że samochód odjeżdża, strzała za nim aż do polany, jakieś 2 kilometry. W efekcie ja dotarłem po 20 minutach, a oni byli już dawno na miejscu zastanawiając się, kto tutaj tak naprawdę miał się przelutować. Tak skubaniec wyczuwał, że coś jest na rzeczy i trzeba auta bardzo pilnować, żeby na Mazurach nie zostać na 10 kolejnych jeszcze bardziej niskobudżetowych miesięcy.
    Cóż? Przeplatane szybkimi i krótkimi pobytami na pomoście pakowanie. Przy okazji zafundowałem sobie niespodziewaną atrakcję. Szarpnęła mną jakaś tęsknota z cywilizacją i zawiesiłem się na wiadomym, znanym portalu społecznościowym. Miałem super ubaw z pewnej sytuacji. Używając ich języka, bekę miałem, że dosłownie potem w nocy mnie budziły spazmy własnego śmiechu. Trafiłem na grupę "Polacy polonia i cały świat", czy jakoś tak. Pojawił się w grupie post. Jakaś laska dała zdjęcie swojej figury, nie jakieś bardzo erotyczne, z podpisem w stylu: "pewnie starsze panie stwierdzą że się nie szanuję, ale to zazdrości, mam to gdzieś". Przykuł moją uwagę jakiś komentarz u dołu. Patrzę, a laska w pół godziny uzbierała ponad 700 komentarzy. Oczywiście straszna oniczyna i bicie piany, ale ilość zrobiła wrażenie. Chwilę później pojawił się kolejny post. Jakaś inna dziewczyna napisała "miłego dnia", a pod
spodem wkleiła zdjęcie. Osoby co jakby tydzień nie wychodziła s solarium, a botoksowe uszminkowane usta od
podbródka po czoło. Oczywiście prawie 1000 komentarzy to było w pół godziny. Że brzydka, że pusta i takie tam. Po tej
pół godzinie dziewczyna znów napisała, jak  doktor socjologii. Coś w stylu: "Zdjęcie ściągnęłam ze strony "faszyn from Raszyn".
Dostałam ileś tam komentarzy na temat wyglądu, do napisanego powyżej "miłego dnia" nikt się nie odniósł" .Aż jej posłałem gratulacje
prowokacji. Ale najlepsze było nieco później. Jakaś dziewczyna wstawiła swoje zdjęcie portretowe na tle kuchni - zlewu itp.,
z pytaniem "co o mnie sądzicie?". Komentarzy znów było mnóstwo. Że spoko, że ładna, raczej pozytywne. Ale mnie z orbity wybił drugi chyba z kolei:
"fajnie, ładnie. Płyn do naczyń ci się skończył" (W tle widać było pustą butelkę).
Absurdalność tekstu o płynie spowodowała, że do teraz mnie brzuch ze śmichu boli.
Pakowanie przebiegało sprawnie i dosyć bezkonfliktowo. Strategia była taka żeby maksimum większych rzeczy, na czele z wielkim namiotem, dać pod płachtę brezentową. Spać będziemy w samochodzie. Rano włożymy naszą „Rumunię” do auta, ułożymy i ruszamy.
    Pies odstawił niezły teatr. Na miejscu złożonego namiotu pojawiła się nagle  żabka. Może to ta sama co kiedyś, potencjalna księżniczka. Może, tego się już nie dowiemy, bo zniknęła. Zanim jednak zniknęła, patrzyliśmy zafascynowani, jak pies z nią igra. Podbiegał. Odskakiwał, wąchał. Do lasu za bardzo nie chciał iść. Od wielu dni przecież pilnował samochodu, żeby mu nie odjechał.
Zmajstrowalim nie pierwsze lepsze ognisko. Fajera była taka raczej fest. Spaliłem wszelkie możliwe pozostałe śmieci i nie tylko śmieci. Również ponowne trochę konstrukcji meblowych własnej roboty. Brzózka z półki do mycia naczyń szybko poszła z dymem. Ten wyjazd był bodaj pierwszą w moim życiu dłuższą okolicznością, kiedy wolałem i lepiej mi szły prace konstrukcyjne niż destrukcyjne. O ile szybciej jednak idą te drugie? Mebelek poszedł z dymem w tempie wielokrotnie szybszym niż powstawał.
Stół pozostawiłem dla ewentualnych następnych, chociaż pewnie w tym sezonie już takowych nie będzie, a przed następnym niechybnie zima go powali. A może nie doceniam swojej solidnej weneckiej roboty?
    Kładąc się zostawiłem ognisko zapalone, by widzieć je z auta, jak będziemy leżeć. Kilka razy się podnosiłem i płonęło. W końcu zobaczyłem zagaszone. Po jakimś czasie się przebudziłem by z zdziwieniem i właściwie też obawą stwierdzić, że znów coś się pali. Ale jakoś dziwnie, zwłaszcza że jasno już było. Okazał się ten rzekomy płomień być promieniami słońca, które było bardzo nisko i te promienie tonęły w jeziorze taką świeżą, ciemną, poranną czerwienią. Ogarnął mnie wówczas wielki żal, że przez ta masę dni i nocy nie udało mi się wstać o świcie i zobaczyć jak wówczas wygląda jezioro.

20.08.2014 (środa)

    Udało nam się wyjechać właściwie o zaplanowanej porze, godzinie 11. Nie będę relacjonował podróży, bo przebiegała właściwie standardowo, nadto mam niejakie wątpliwości, czy należy ona jeszcze do wyprawy, która była tutaj relacjonowana. Nadmienię tylko o dwóch sprawach.
    Co dosyć oczywiste, postoje mieliśmy głównie w galeriach handlowych. Po 2 miesiącach spędzonych w lesie, widok takiej galerii i jej socjologii to naprawdę wielki przeskok. Pędzą gdzieś ci ludzie, zachwycają się czymś zupełnie nieistotnym.
    W Warszawie mieliśmy potrzebę wstąpić do Ikei. Mając psa na pace i masę „rumunii”, zjechaliśmy na dolny parking i stanęli gdzieś w kącie, gdzie nie było innych samochodów. Pies został oczywiście w pojeździe. Wróciliśmy po dwóch godzinach. Niby wszystko było w porządku. Kątem oka wyłowiłem jadącego na jakimś dziwnym wózku strażnika i poczułem, że będzie jakaś afera. Pan się zapytał czy do nas należy samochód i pies. Bo że podobno jakiś warszawski jegomość, który jak zobaczył psa, wołał żeby wybijać szybę i dzwonić na policję. Nie wiedziałem co też temu strażnikowi odpowiedzieć, bo kompletnie nie wiedziałem problemu z czymkolwiek. W podziemiach, przy 15 stopniach na plusie? Ktoś się za dużo rzewnej telewizji naoglądał i miał potrzebę popisać własną wrażliwością. Ubaw zresztą z tego mieliśmy, bo nasz pies chyba nawet w domu czy namiocie nie czuje się tak pewnie i dobrze jak w aucie, a dodatkowo nie lubi bardzo, jak się mu macha po drugiej stronie szyby. Autko to dla niego świętość, nie można mu go zabronić. Przegoni się go z domu, prędzej już nawet od strawy, ale samochód? No pasaran. Więc jeśli ten facet rozbiłby szybę, pewnie momentalnie byłby pogryziony przez Piksela. W zasadzie to nie temat na ubaw bo pewnie by nas jeszcze pozwał za to pogryzienie. Wszakoż wiadomo, że nie masz cwaniaka…. Kosmos jakiś.
    W drodze powrotnej rzec jasna robiliśmy sobie też pierwsze podsumowania. Wyszły jednoznacznie i definitywnie na plus. W tamtym momencie uznaliśmy, że nie było właściwie czynnika losowego, który należałoby zapisać po stronie minusów. Pogoda ładna była, nie okradziono nas, nie pobiliśmy się z nikim, nasz pies jednak nie pogryzł, jego nie pogryziono, nie zepsuł się istotnie samochód….. c.d.

Komentarze

Popularne posty