Black Friday – na jesienne doły II


Poszedłem na kawę. Kawa w galerii, to chyba nie jest dobry pomysł, jeśli nie jest się w nastroju. W dobrym nastroju, rzecz jasna. Jak zresztą można być w dobrym nastroju w galerii handlowej? Przyjmijmy, że można. 
Najsampierw więc pół godziny szukałem tej pieprzonej tablicy, na które jest napisane lub namalowane gdzie są poszczególne punkty. Są, ale jakby jeszcze nie mogli zaznaczyć kierunków. Gdzie północ, gdzie zachód, albo raczej gdzie Leszczyny czy Folwark? Wyczytałem kilka kafejek, ale wszystkie kojarzyłem jako takie, co się siedzi prawie centralnie w holu. Co mi mają gęby z Karpackiego zaglądać do filiżanki?. 
Wybrałem w końcu jakąś Cukiernię Sowa, bo jej nie znałem. Okazało się, że też siedzi się tak, że człowiekowi wszyscy mogą w talerzyk posmogowymi drobinkami napluć, ale już trudno. Postanowiłem zamówić. Niby chciało się late, ale niedawno piłem jakąś w renomowanej knajpie, w Karczmie Żywieckiej zresztą i chyba była ona z proszku, a do tego zalana niewrzącą wodą i to chyba z katowickiej Rawy z lat 80 – tych. Po tej wpadce uznałem, że dobrą late to robię tylko ja, w domu. Zamówiłem więc espresso. Odwróciłem głowę, Jakiś kolo stał za mną i się wgapiał ze mnie z uśmieszkiem. Za chwilę zrozumiałem dlaczego. Stałem jak przedostatnia dupa, po czym mnie pani zza lady powiadomiła, żebym usiadł, przyniesie. I czegóż się gapi, taka sensacja, że ktoś nie bywa w danej kawiarni i nie wie, że tu akurat pani przynosi do stolika? A może sobie tego nie życzę, bo z jakieś nie przymierzając Partii Razem jestem?
Poszedłem, odsunąłem jakiś niewygodny fotel. Dylemat był. Usiadłem najpierw twarzą do ściany, ale na niej były jakieś kiepskie wzory. Odwróciłem się. Trudno, będę się gapił na karpackie fejsy. Siła ich szła. Nie mogłem się już doczekać, bez kawy byłem od 6 godzi, dochodziła 19, od 07.00 na nogach, Przyniosła, podała. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Chciałem zawołać, że zamawiałem kawę, a nie wódkę? Nie wiem, czy tej kawy było choć 100 mlg. Ale podane zgodnie z zasadami. Kawa, małe ciasteczko i szklaneczka z wodą. Tej wody znacznie więcej niż kawy. Kurde, pomyślałem ile osób musiało na to dymać? Ktoś przywiózł kawę, ktoś ją zaparzył, ktoś wyprodukował ciasteczko, ktoś wyprodukował wodę, ktoś to wcześniej umył, ktoś podał. Ile deficytowej wody poszło w cholerę, ile smogowego pyłu w atmosferę? Z drugiej strony, ilu osobom to nadało sens życia lub możliwość zarobku? Komuś kto przywiózł kawę, komuś kto ją zaparzył, komuś kto wyprodukował ciasteczko. Kto wyprodukował wodę, kto umył, kto podał. A ja teraz muszę iść na szychtę i zapinkalać, żeby mieć na takie dziadostwo i uszczęśliwianie innych. Ani nie zauważyłem, kiedy to wypiłem.
Obok mnie siedział facet, co z uśmieszkiem patrzył na mnie przy ladzie. Zamawiał wtedy pedalsko mały soczek pomarańczowy (0,20 albo 0,33 litra) i oczywiście żeby nie był za zimny. W sumie najbardziej pedalską to miałem ja kawę, w tym naparstku. Pijąc ją zobaczyłem, że ten koleś co soczki zamawiał, to przecież powinni obalić te małe buteleczki z gwinta, na miejscu. Jak na starych filmach. A nie tak, po dwa łyczki przy stoliki, nie potrzebnie brudząc szklanki. Z drugiej strony, ile sensu życia przysporzyli tym, co je myli... Dobrze, że rzadko ten Black Friday.

Komentarze

Popularne posty