Na zachód I

Zdjęcie: zywiec.beskidy.news

    To zdjęcie ilustrujące wystawę w „Uciekinierzy z PRL-u” w Gminnym Ośrodku Kultury w Czernichowie na Żywiecczyźnie. Zdjęcie nie kłamie. Jedną z moich domowych praopowieści, archetyp historii domowych – swego rodzaju, było wspomnienie ojca, jak to – gdy był dzieckiem – mieszkali w terenie przygranicznym. Zapewne późne lata 40-ste, może początek następnej dekady. Podobno wtedy przez nadustrońską Czantorię codziennie, powtórzę w wiadomym celu – codziennie, po pasie granicznym przejeżdżały konie ciągnące pług i orały ziemię. Niezbyt pojmowałem, w jakim celu. Zawsze byłem uświadamiany że po to, alby widać było ślady, czy ktoś przechodził. Do tego samego sektora gatunkowego i częstotliwościowego należało wspomnienie, jak to często prawie że przez ich studnię tuż przed domem przechodził ktoś spiesznie, a najpóźniej do dwóch godzin pędził tamtędy patrol WOPu z psami.
  Dwóch rzeczy nigdy nie rozumiałem w „komunie”. W warstwie oficjalnej przynajmniej. Po pierwsze ciągłego niedoboru mięsa. Przyjmuję do wiadomości, że samochody, trampki, czy prezerwatywy mogły wymagać myśli technologicznej lub surowca. Ale przecież świnka czy kózka jak władza – same i łatwo się wyżywią? Drugiego, czego nie rozumiałem to żelaznej konsekwencji i upartości w uniemożliwianiu wyjazdu za granicę. Wszyscy by przecież nie wiali, pozostaliby głównie poplecznicy.
  Warto zapewne zobaczyć, co opiewa wystawa, bo temat ucieczek z PRL-u można przedstawić wielorako. Może to być lista arcydramatycznych i niemniej tragicznych wydarzeń, może być niemało przypadków niczym z najlepszych filmów sensacyjnych, wręcz z lekkim zabarwieniem humorystycznym.

Może jednak lżej?

  Przytoczę z pamięci trochę zapamiętanych sytuacji, tych mniej tragicznych, z życia znanych osób. Roman Polański, w swojej książce autobiograficznej wspominał pierwsze próby wydostania się za RWPG-owski pierścień. Jedna z nich miała nastąpić dzięki PKP. Poprosił kolegów, żeby go zamknęli w pomieszczeniu z elektryką. W starszych pociągach były takie, które wyglądały jak WC, tylko nie było tam wychodka, a ustrojstwa elektryczne. Żeby nie były zbyt łatwo i ze zbytnik ryzykiem wpadki, miał być nie tylko tam, ale jeszcze wewnątrz niewidocznego zabudowania, gdzie znajdowała się elektryka. Odkręcili płytę, taką jakby ściankę. Pan Roman tam wszedł. Koledzy płytę przywarli, po czym dużo czasu im zajęło przykręcenie wszystkich śrubek, jakie tą płytę utrzymywali. Udało się im to, jak już padło, po długim czasie. Starli pot z czół. Jak doszli do drzwi tego pomieszczenia, usłyszeli walenie w ściany i krzyk:

- Otwórzcie, już teraz tu nie mogą wytrzymać.

  Przypadek, jaki mi bardzo zapadł w pamięć, tyczył się Andrzeja Dziubka, twórcy i lidera zespołu De Press. Czas leci, ten facet już trochę lat ma. A z Polski nawiał jak miał ich kilkanaście, czyli na początku lat 70-tych. Zwrot „nawiał” jest w tym miejscu bardzo adekwatny. Dziubek mieszkał wtedy tam, dokąd i chyba teraz wrócił. W Jabłonce, pod Babią Górą, na Orawie. No to wiadomo, jak jest. Kawałek pola, więcej jeziora, góry, jeszcze raz góry, granica państwa – naówczas z Czechosłowacją. Koniec świata i jeszcze raz koniec świata. Andrzej Dziubek chodził do jakiejś szkoły ponadpodstawowej. Jeśli nie w samej Jabłonce, to gdzieś niedaleko. O ile oczywiście jest coś niedaleko Jabłonki. Nawiali w II klasie liceum, z dwoma kolegami. Jakiś znajomy uciekł już wcześniej i – mimo cenzury – posłał im w liście wskazówki, trasę właściwie. Dzięki temu wiedzieli, w którym miejscu pole nie jest zaminowane. Było więc i minowanie. Nawiali w zimie, nic nie mówiąc w domu. Poszły smarki do Chyżnego, do granicy. Scykorzyli się, bo tuż przy granicy mijali również trzech WOPistów. Była jednak taka śnieżyca, że tamci ich nie zauważyli. Po słowackiej stronie wsiedli w pociąg do Brna. Też fart, że nikt ich nie sprawdzał, w realiach reżimowych. Z Brna wzięli taksówkę do miejscowości przy granicy z Austrią, Slavonic. Powtórzmy, że to 16-latki w realiach bloku wschodniego, w obcym kraju z Wielkim Bratem. Dotarli do granicy o drutu kolczastego, przez który spólnymi siłami się przedzierali. Przepłoszyły ich jakieś latarki, ale uciekli już na austriacką stronę. Przespali noc w pociągu na bocznicy, potem nie uciekali przed „Polizajami”, którzy ich zabrali do jakiegoś lagru dla azylantów. Najpierw jednak zawieźli do knajpy, gdzie chłopcy zjedli parówki i pierwszy raz w życiu ketchup.
Czemu nawiewali, a przynajmniej czemu nawiewał Dziubek? Chciał zostać hokeistą w Kanadzie, a PRL mu przepustki nie chciał dać. I po ucieczce były takie plany. Niestety podczas pobytu w ośrodku dla azylantów Andrzej Dziubek uciął sobie palce na jakiejś pile i zamiast hokeistą w Kanadzie, został muzykiem w Norwegii. „Zachód” poszerzał zatem ewidentnie korzyści i możliwości. 
No i tutaj taki paradoks mamy, na zakończenie odcinka. Nawiał taki Dziubek i po co? Oprócz chęci bycia hokeistą, oczywiście? Może po to, żeby nagrać jedną z fajniejszych wersji norwidowskiego utworu „Moja piosenka”.

Komentarze

Popularne posty