To miał być piękny dzień. Radioaktywny opad kurzu bitewnego
Nadszedł. Znużony wcześniejszą gęstością późno rozświetliłem kwadrat. O jakim rozświetleniu tu mówić? Nie tylko, że październik i krótki dzień. Ten właśnie dzień. Buro, deszczowo, wietrznie, ponuro. Za co się zabrać? Lektura nie wciąga, telewizja również, jak rzesz ja się uspokoję? Do urny wieczorem, skoro nie jest się skowronkiem w żadnym procencie. Na polu tylko wiatr i nogi pięćsetplusów zamiatały żółkniejące liście. Widać było, że niedawno padało. A jeszcze przed chwilą wszystko świadczyło o słońcu. Komu to przeszkadzało?
Poniedziałkowy poranek przyniósł wieść, że to bujda a nie revolution day, wszystko jest po staremu i jednak nie ma żadnych bunkrów, ale i tak jest zajebiście.
A niedziela? Przypomniała mi pewien inny dzień, sobotę chyba. Noc właściwie, po letnim dniu przełomu czerwca i lipca 2012 roku. Chwilę wcześniej polscy kopacze przegrali z Czechami i odpadli z Euro 2012. Imprezy, którą jako kraj organizowaliśmy. Gospodarzostwo zostało Polsce przyznane co najmniej 5 lat wcześniej. Miało być fajnie, wywiady miały być, stadiony miały powstawać. Przede wszystkim miało to być kiedyś tam. To była cezura. Organizacyjnie jakoś poszło, piłkarsko, jak zawsze. Utkwiła mi sytuacja z kilku dobrych godzin po meczu z Czechami. Co najmniej środek nocy, otwarte okno bo ciepło i nagle słychać pijacki krzyk: „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”. Może i nic, piłkarsko, tyle tylko, że człowiek stał się takim, jakby, mniej przed czterdziestką.
Wróciłem do opasłego Miłosza, którego zacząłem czytać prawie że przed czterdziestką i wciąż treściowo jest przede mną.
Komentarze
Prześlij komentarz