To miał być piękny dzień. Radioaktywny opad kurzu bitewnego


Dzień zapowiadany od dawna. Rzekomo wszystkie drogi prowadzone były tak, żeby w tą datę mieć najszerszy strumień i najgładszy asfalt. O tym dniu piali politycy i samorządowcy, rozkminiały media, ćwierkano z ambony. Władcy największych zadupiów i zapleczy sracza oferowali komu bądź notesiki z Myszką Miki lub macedońskie koniaki. Z sympatii, rzecz jasna. Liczni sceptycy twierdzili jednak, że to przez wybory. Wiele imprez było tak układanych, żeby przypadły dokładnie na ten czas. Albo wręcz na ciszę wyborczą. Obiecanek dookoła więcej, niż człowiek w wieku przedszkolnym usłyszał. Groza trochę była – dla psa przynajmniej – myśleć, co to za fajerwerki nie będą w niedzielę i jaki cudowny świat od poniedziałku. Wifi dla kasjerek w każdym markecie, podczas biegów izotonic w rzekach zamiast wody i co tylko wyobraźnia podsunie. W miarę zbliżania się tego dnia atmosfera gęstniała. Prawie nie było wiadomo, czy przez nią siekiera rąbiąca lakierowaną płytę w powietrzu zostaje, czy przez smog.
Nadszedł. Znużony wcześniejszą gęstością późno rozświetliłem kwadrat. O jakim rozświetleniu tu mówić? Nie tylko, że październik i krótki dzień. Ten właśnie dzień. Buro, deszczowo, wietrznie, ponuro. Za co się zabrać? Lektura nie wciąga, telewizja również, jak rzesz ja się uspokoję? Do urny wieczorem, skoro nie jest się skowronkiem w żadnym procencie. Na polu tylko wiatr i nogi pięćsetplusów zamiatały żółkniejące liście. Widać było, że niedawno padało. A jeszcze przed chwilą wszystko świadczyło o słońcu. Komu to przeszkadzało?
  Poniedziałkowy poranek przyniósł wieść, że to bujda a nie revolution day, wszystko jest po staremu i jednak nie ma żadnych bunkrów, ale i tak jest zajebiście.
   A niedziela? Przypomniała mi pewien inny dzień, sobotę chyba. Noc właściwie, po letnim dniu przełomu czerwca i lipca 2012 roku. Chwilę wcześniej polscy kopacze przegrali z Czechami i odpadli z Euro 2012. Imprezy, którą jako kraj organizowaliśmy. Gospodarzostwo zostało Polsce przyznane co najmniej 5 lat wcześniej. Miało być fajnie, wywiady miały być, stadiony miały powstawać. Przede wszystkim miało to być kiedyś tam. To była cezura. Organizacyjnie jakoś poszło, piłkarsko, jak zawsze. Utkwiła mi sytuacja z kilku dobrych godzin po meczu z Czechami. Co najmniej środek nocy, otwarte okno bo ciepło i nagle słychać pijacki krzyk: „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”. Może i nic, piłkarsko, tyle tylko, że człowiek stał się takim, jakby, mniej przed czterdziestką.
Wróciłem do opasłego Miłosza, którego zacząłem czytać prawie że przed czterdziestką i wciąż treściowo jest przede mną.

Komentarze

Popularne posty