Podróże Salamandrą - nocleg pod bronią


Pierwszy nocleg podczas ostatniego, niekrótkiego tripu przypadł nam w okolicy Łęczycy, czyli, o trochę większym promieniu koło zataczając, na wysokości Łodzi. Łęczyca to taki trochę mój fetysz, bo kiedyś gdzieś wyczytałem, że to jedno z najstarszych miast w Polsce. Oczywiście każde miasto w Polsce jest najstarsze jakoś tam. Najstarsze z ratuszem w rynku, najstarsze nad rzeką Obra i tak dalej. Ale fetysz pozostał. Uprzedzając nieco fakty, to w Łęczycy byliśmy, ale, że to tak poetycko, choć może trochę anachronicznie określę, dupy nie urywa.

Pierwszego dnia na tą właśnie wysokość Łęczycy i trochę też Piątka, czyli środka Polski (czemu więc nie Środa, jak środek?) dotarliśmy późnym wieczorem. 

Tak to jest, bowiem wyjeżdżając na ponad dwa miesiące, trudno z domu wyjść, bo tyle spraw w ostatniej chwili do ogarnięcia. W efekcie wyjeżdża się po południu, wpadając jeszcze na kawę do rodziny. Późny wieczór to był, w zasadzie noc, więc trzeba było szukać noclegu. Mieliśmy upatrzoną kolegiatę w pobliskim Tumie albo oddalony o kilkaset metrów od niej Skansen Łęczycka Zagroda Chłopska. Pod kolegiatą coś było nie tak. Chyba głównie wywalony niedaleko na pole gnój. Przejechałem więc w stronę skansenu. Zjeżdżałem z wąskiej wiejskiej drogi na jeszcze mniejszą, taką w zasadzie wewnętrzną skansenu i widziałem, że ktoś na nas namiętnie z jakiejś ciemności lampi reflektorem. Gdy już wjechałem w tą wewnętrzną, światło zaczęło się zbliżać. Stanąłem. Wiadomym było, albo bardzo prawdopodobnym, o Afgańczykach jeszcze nikt wtedy nie mówił, że ochrona skansenu, choć nie pomyślałbym wcześniej, że coś takiego ma ochronę. Zapaliłem światło w kabinie, żeby widział że my w sile dwojga, płci mieszanej, a nie jakieś szaliki ŁKS-u, ziomy z Karpackiego, czy tym bardziej Gang Bochena. Faktycznie był to ktoś, kto się przedstawił jako ochrona obiektu. Nie zdziwiło go że chcemy tam spać, widać nie byliśmy pierwsi. Nawet uczynnie poradził, żebyśmy podjechali bliżej bramy, będzie spokojniej. Podziękowaliśmy. Pan wyjaśniał ze pilnuje w nocy, bo jakieś deski tam mają, które są kradzione. No nie, nie mamy takiej potrzeby. Pan się odwrócił i pokazał gdzie stanąć. Co zobaczyliśmy z tyłu jego to nam dech zaparło. Plecy jak plecy, ta dolna część jak zawsze. Tylko że panu na ramieniu i plecach wisiała armata jakiej dawno albo nigdy nie widziałem. Strzelba na całe plecy. Zastanawialiśmy się, co za skarby w tym skansenie, u ochroniarzy banku takiego sprzętu nie widziałem.

Skansen okazał się ciekawy, ale weszliśmy do niego w zasadzie po południu. Wcześniej nam sporo czasu zeszło na korekcie spakowania vana. Był też niemały ubaw z tego jak to jak zawsze dużo rzeczy zabraliśmy i gdzie je pomieścić nawet w tak dużym aucie. Wcisnęliśmy sitko pod dach. Śmialiśmy się, że dla oszczędzenia miejsca będzie się siedzieć z nogami w skrzyni ze słoikami. A co z durszlakiem? Pierwsza myśl, można mieć na głowie. Śmiałem się, że wyglądam jak Obelix. 




W skansenie było zupełnie ciekawie, fajna kulminacja dnia. Akcenty żywieckie – zabawki, czy cieszyńskie – powozy. Pies nas oczywiście tam a to pływał w skansenowym stawie, a to poleciał gdzieś do błota. Skansen ciekawy, ale nic nie przebiło numeru ze strzelbą. 










W muzeum budowali jakąś ścieżkę z desek, wiodącą do kolegiaty. Tam z kolei trafiliśmy na małe przyjątko imieninowe proboszcza. Piotr chyba.


Skansen ciekawy, ale nic nie przebiło numeru ze strzelbą. 

Komentarze

Popularne posty