60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XVIII
23.07.2014 (środa)
Pogodowe b/z. Skwar i jeszcze raz skwar.
Nie może mi wyjść z głowy wczorajsza rozmowa na wernisażu, z panem
myśliwym. W zasadzie kiedyś się nad tym nie zastanawiałem, ale trochę
jednak przaśny temat, takie polowanie. Przaśny o bogojczyźniany. Co to w
ogóle znaczy, żeby facet biegał po lesie i strzelał do żywych istot, no
bo tak, bo ma takie hobby i widzimisię. Do tego jeszcze nabiera wówczas
jakichś specjalnych praw, w tym lesie będąc. Niech odstawi dubeltówkę i
po prostu biega za sarną, samemu ja tropiąc, goniąc, potem obalając
wręcz. Wówczas taki pojedynek ma jakiś sens. Z drugiej strony sam nie
raz mówiłem, że wyższy szczebel ewolucji daje nam pewne prawa. No, i
parafrazując Czecha, bohatera „Śmierci pięknych saren”, psy to nie
sarny.
Przed
południem byliśmy świadkami sytuacji, po której znów miałem potrzebę
zostać „dżenderysto-feministą”. Pływała mianowicie niedaleko naszego
brzegu motorówka WIOŚ (Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska).
Trzeba przyznać, że bardzo wypasioną ta łódź mieli. Pływali wolno, co
kilka metrów rzucali do wody jakąś kotwicę, by momentalnie ją wyciągać.
Mieliśmy mały kłopot ze zinterpretowaniem tej sytuacji. W pierwszym
odruchu myśleliśmy, że chodzi im o sieci kłusownicze. Ale WIOŚ raczej
jest od ewentualnych zanieczyszczeń wody? Znajomy wędkarz stwierdził, że
widocznie na końcu tej kotwicy mają jakiś receptor, który rejestruje
odczyt wody i posyła do komputera. No może. Pewnie na facebooku zaraz
jest. W czym jednaj sedno? A no w tym, że na fotelu i za sterem
motorówki siedział jakiś pan. Obok drugi pan siedział na siedzisku z
założonymi rękami i uśmiechem na licu. A po „po drugim obok” była
kobieta. I rzucała tą nie najlżejszą kotwicą do wody, i rzucała, i
rzucała. Owszem, może ten facet majtał przez ostatnią godzinę i teraz
ona go na naście rzutów zmieniła i akurat ten moment pechowo my widzimy,
niemniej jednak z naszej perspektywy wyglądało to fatalnie.
Udałem się dzisiaj po maliny. Myślałem że nazbieram wiadro na masę
przetworów. Tymczasem po litrze miałem dosyć. Nie chciało mi się już. W
sumie to się potem śmialiśmy z tego. Na początku zbieraliśmy wszystko na
potęgę z obawy że 2 miesiące to jakiś koszmarny szmat czasu, że nas
będzie zżerać nuda i jakieś poczucie destruktywnej bezczynności. Teraz
zostało mniej niż więcej. Zaczyna mi być już szkoda czasu, alternatywa
szeroka, wolę się nawet pobyczyć.
Dzisiaj nasz namiot przeżył pierwsze gradobicie. „Przeżył” w sensie
takim, że miał miejsce taki opad i w sensie takim, że nic się nie stało.
Nadeszła zatem dżdżystość, która ominęła nas wczoraj, dzięki czemu
mieliśmy możliwość zaznać kontaktu ze sztuką.
Zmoczona
droga okazała się świetnym terenem na bule, rewelacyjnie się grało przy
nieszybkim boisku. Zwłaszcza Beaty „żólwiki” dobrze chodzą na takie
nawierzchni. Mnie się też odpowiednio rzucało, tyle że w pewnym monecie
moja kula o mało co nie trafiła przekicującej żaby. Dobrze, bo jakby
trafiła, mogłoby z niej niewiele zostać. Wówczas w ichnich, żabich
zaświatach z miejsca zyskałaby sławę pierwszej farciary. „Co się stało? A
kurde, zwiałam z Francji z obawy że zjedzą mnie i udka moje, a tu
chwilę później na jakiejś cholernej północy, jeszcze bardziej cholernej
Polski bulą dostałam”.
Może
to nie bardzo na temat i nie wesołe, ale bardzo mi się skojarzyła
historia, jaką siostra z Niemiec opowiadała i zapamiętałem. Jakaś
dziewczyna była na wczasach na Bali wtedy, jak ileś lat temu był tam
koszmarny wybuch terrorystyczny w dyskotece i masa ludzi zginęła. Ta
dziewczyna nieco wcześniej dzwoniła do rodziny w Niemczech i mówiła, że
do tej dyskoteki się wybiera. Więc rodzina jak o wybuchu w lokalu
usłyszała, no to załamka. A tu dziewczyna za kilka godzin dzwoni, że w
końcu tam nie poszła tylko gdzie indziej no i żyje. Po czym za kilka dni
poleciała w dalszą podróż, do Australii, gdzie zginęła w paszczy
krokodyla.
Żeby
tak czarno nie kończyć, no to na szczęście mam też drugą siostrę, która
była z kolei w Anglii. Pracowała tam u jakiejś starszej pani. No i ta
pani słynęła z tego, że ze wszelkich mediów, to tylko słuchała radia. No
i miała syna na wczasach bodaj w Filipinach, wtedy w grudniu 2004 w
tamtym rejonie świata było koszmarne tsunami, które tak wiele ofiar
zabrało. No i ten syn, wedle jego samego relacji był dopiero co w
mieście, z którego potem nic nie zostało. Tak więc rodzina chciała ta
babcię jakoś przygotować na informację, że jej syn nie żyje. Przede
wszystkim zepsuli jej radio, żeby nie słyszała o fakcie i zwlekali z
naprawą. W końcu postanowili jej powiedzieć i jak siadali do stołu i
rozmowy, tenże syn wszedł d domu.
Tak to, no. Na wschodzie polski jak na wschodzie Azji, w Bollywood. „Czasem słońce, czasem deszcz”.
24.07.2014 (czwartek)
Utarł
nam się w ostatnim czasie fajny nowy świecki obyczaj picia porannej
kawy na pomoście. Tzw. „kawa pomostowa”. Fajnie, że po ponad miesiącu
jeszcze się trafi coś nowego. Małe a cieszy.
Wczesnym
popołudniem pojechaliśmy na wycieczkę i miastowy obiad do Mrągowa.
Trzeba było sprawdzić moje przywiezione rowerem rewelacje.Chyba
„pojechaliśmy” nie było najbardziej trafne. Trzeba by było raczej
napisać „posnuliśmy się po całym powiecie”. Rzeczywiście wokół głównej
drogi do Mrągowa z Piecek de facto snuliśmy jakieś takie ósemki czy esy
floresy, oddalając się wiele kilometrów od niej. Przez piękne znów
jechaliśmy drogi, wsie i okolice. Znowu na przestrzeni kilku kilometrów
zupełnie odmienne klimaty. Wspięliśmy się raz pod jakąś górkę prawie jak
w Beskidach. Przystanęliśmy tam i wypuścili psa na chwilę. Nie, nie
trzymamy go całe dnie w klatce, choć ze zdjęcia na to wygląda, tak fotka
wyszła.
Była
na tej górce jeszcze jedna rzecz. Z legenda obrazkową. Otóż dwa lata
temu, gdy wracaliśmy stąd do domu, przytrafiły nam się flaki w obu
kołach we fiacie. W tylnym i zapasowym. Utknęliśmy na pobliskiej stacji
benzynowej, nie wiedząc co zrobić. Na razie jeszcze chcieliśmy uniknąć
kosztów pomocy drogowej. Poza tym to odludzie, wszystko by bardzo długo
trwało. Podjechał jakiś pan innym fiatem. Beata, przy swoim darze
nawiązywania kontaktów, szybko sprawę rozegrała. Facet najpierw oferował
opony od teścia zza obory. Potem przypomniał sobie, że ma w bagażniku
zapasówkę, która powinna nam pasować, by do domu czy wulkanizatora
dojechać. Spasowała. Pytam go ile za to, z nastawieniem, że jak będzie
chciał 100-150 pln, to też zapłacę, no bo co zrobię. Kolo na to, że 30
pln to to musi kosztować. Dalim i spieprzalim zanim się rozmyśli i
doszacuje, a potem się całą drogę z niego śmiałem, że tak mało wziął.
Tutaj na górce odkryliśmy dlaczego mógł tyle wziąć.
Do Mrągowa zajechaliśmy również od strony amfiteatru, tam parkując.
Wszystko się zgadzało. Wszystko było9 jak w moim pierwszym wrażeniu,
Beata może potwierdzić. W tej zapadłem dziurze „Polski B” chodniczek za
chodniczkiem, dróżka za dróżką, boiska przeróżne jedno obok drugiego,
kąpieliska z różnymi sektorami i ratownikami. Wszystko to za darmo,
powszechnie dostępne, pro publico bono zatem.
Potem
przejechaliśmy do centrum. Jechałem mając prawie narobione pod siebie
jak to pójdzie, bo nasza rakieta prawie 5 metrów ma i gdzie nią stanąć? A
w centrum korka prawie w ogóle nie, za to parking na parkingu i znowu
wszystko za darmo. Dosyć chyba duża ilość osiedli jest gdzieś na
uboczach. Natomiast główna i środkowa część miasta to taka pruska
starawa zabudowa. Jak dla mnie całkiem ładna i z klimatem.
Zasiedliśmy na obiedzie przy jakimś kolejnym parku i kolejnym stawie.
Od jutra zaczyna się w Mrągowie Piknik Country i dużo już było widać
gości na ta okoliczność. Na szczęście z kulki czy strzały nie
oberwaliśmy, portfela na lasso tez nam nikt nie zakosił – uśmiałby się
po tym czynie tylko, ale kapeluszowców z frędzlami było już dużo.
Kolejna rzecz, jaka w moim skojarzeniu dzieli to miasto od naszego
Żywca. Owszem,może takie country nie jest specjalnie topowym stylem
muzycznym. Jednak jakichś zwolenników ma, sama impreza renomę wśród
nich, więc na te dni przyjeżdżają do Mrągowa countrowcy z całej Europy
co najmniej. Co z kolei dostarcza miastu pewnej świeżości. W Żywcu może i
jest „światowy” festiwal smakowania kwaśnicy, tylko komu w tym szerokim
świecie się to z czymkolwiek kojarzy? W efekcie na wszystkie te imprezy
u nas przyjeżdżają ludzie co najwyżej z pobliskich wiosek. Przez co z
kolei ewentualna świeżość jest raczej wysysana niż wwiewana.
Wszystko
fajnie i ładnie, tylko oczywiście znowu żar z nieba do późnych godzin.
Zaparkowaliśmy tam gdzie kiedyż, czyli przy sklepie o ciekawej nazwie:
„alkoholowy zakątek”. Była tam i też świeżo postawiona fontanna, można
było się schłodzić.
Komentarze
Prześlij komentarz