60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XX

28.07.2014 (poniedziałek)

28.07.11
   Umówiliśmy się na rano z bulistami, bo wieczorem mieli wracać do domu. Był plan na ostatnie mecze założyć koszulki klubowe. Dobrze że tego nie zrobiliśmy, bo akurat chłopaki grać nie mogły. Ojciec „Jakubota” się źle poczuł i musieli jeździć po lekarzach. Skutkiem tego jednak zostawali i graliśmy pod wieczór. Zrobiliśmy sobie mały turniej. Było o co. Wcześniej nasmażyłem naleśników i do jedzenia były z własnokończynnie nazrywanymi borówkami. Ot, taka nagroda sama z siebie wyszła. Kto wygrał? Jak już chyba pisałem, mając do wyboru między shuschi a łososiem, wybieram naleśniki.
28.07.2
Kiedy graliśmy, w zasadzie i dzisiaj i w poprzednie dni, czasem do nas przychodzili chłopcy z ekipy Jakubota. Jacyś 6 czy 7 lat. Wyszczekani i wygadani strasznie, ale jak w jakiejś przerwie zagrałem w kulki z którymś z nich nie, bardzo kumał. Oprócz tego niedaleko byli rozbici od iluś dni jacyś państwo z Ciechanowa. Dziadkowie z wnuczkami, eurosierotami. Jeden chłopak nie wiem czy miał 7 lat. Przyglądał się nam i naszej grze od dawna. Dosyć mnie to dziwiło, bo przecież nie była to ani robota koparki, ani komputerowa naparzanka. My zakończyliśmy turniej. Za chwilę przyszli dziadkowie eurosieroty z prośbą, żeby z nimi zagrać, na chwilę, bo bardzo chce. Skubany mówić za bardzo nie umiał, seplenił i nie wymawiał „r”, do tego miał nalot angielszczyzny. Nikt mu wcześniej nic nie tłumaczył, a sam od siebie, po obserwacji wiedział wszystko. Kojarzył dokładnie zasady, wiedział kto rzuca, kiedy, skąd, a nawet która bliżej, koniecznie zmierzyć metrem, jaką taktykę trzeba obrać. Z samouctwa wiedział więcej, niż nastolatkowie, z którymi wcześniej zdarzało mi się grać. Do tego jeszcze sam sobie opracował sposób celowania, polegający mniej więcej na tym, że jakoś tak wystawiał do przodu postawiony do pionu palec wskazujący, zrównywał go z linia oczu i potem według tamtej linii starał się rzucać. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu te rzuty wychodziły. Byłem w istnym i konkretnym szoku. Bardzo mi się podobało jeszcze coś. Jak wcześniej grywałem w parze z Jakubotem i on stawał w kółku by rzucać, dodawałem mu otuchy mówiąc przy tym co chwilę: „śmiało”. Mały, gdy przychodziła jego kolej rzutu, wchodził do koła wołając: „teraz ja, śmiało”.
Chyba mi już brakuje miejskiego życia. Z lubością bowiem komentujemy – eufemistycznie nieco zachowanie swoje określając – bliższych lub dalszych sąsiadów. By nie było jakiegoś mega faux pas, nadajemy im ksywy. Tutaj wciąż Beata jest niezrównana. Choć ja uważam, że moje nazwanie „peerelowców” mianem „kustoszy”jest całkiem niezłe.
Pod wieczór wyjechałem na chwilę z psem na rowerze do lasu. W drodze powrotnej rudy coś wytropił. Czekałem na niego, patrząc się w tył, na drogę leśną. Zobaczyłem najpierw, jak przez tą właśnie całą drogę, sprężystym bardzo jednym susem przeskakuje piękny jeleń. Po minucie chyba albo więcej zobaczyłem naszego ubłoconego spaniela, który poszczekuje tym swoim piskliwym płochaczowym szczekiem i próbuje pokonać tą samą drogę biorąc ja na chyba trzy susy, a potem ze zmęczenia dniem już mając problem z wdrapaniem się na pobocze drogi. Za chwilę przyleciał z jęzorem zwieszonym poniżej gleby.
28.07.3
Pogoda jak nie na Mazurach, niezmienna, upał. Jego skutkiem nie mamy ochoty palić ogniska, rzniemy w scrable.

29.07.2014 (wtorek)

29.07.1
Obyczaje, obyczaje. Kawa poranna na pomoście, naprawdę fajny temat. Zakładamy swoje ześwirowane kapelusze i idziem ze szklanicami. Pies z nami. Jest on wysokiej klasy specjalistą od znajdywania właściwych miejsc. Zatem skoro już o tej godzinie 08.30 jest upał, on wchodzi do cienia, czyli pod deski pomostowe. Siedzimy i patrzymy, co dzieje się z pobliska roślinnością. Jak tu przyjechaliśmy, była mniej niż mocno zielona. Teraz to nie tylko zgniła zieleń, zwana kiedyś khaki. To właściwie już wygląda na lekką żółtość liści, mimo że nie ma jeszcze sierpnia. Szok zupełny. Czyżby taki suchy i słoneczny rok? Tutaj tak. Zresztą skoro przez dwa miesiące imperia powstawały i upadały, to i roślinność może ileść razy przeewoluować w kolejne kolorystyczne ja.
Rozmawiałem ze znajomym z poprzednich lat, Jackiem, wędkarzem. Potwierdził, że przyjeżdżający tutaj od początku naszego pobytu inny wędkarz, „Kulawy”, łowi z echosondą. A pan Jacek, a owszem, złapał wcześniej mega okonia. Chciał zaznaczyć miejsce gdzie to było, więc zmajstrował sobie boję z butelki i kamienia. To rozumiem. To jest rywalizacja, a nie echosondy. Notabene podobno w tym jeziorze zatopiony jest samolot z II W. Św. Niedaleko nas, obok cypla. Są tam jakieś wielkie ryby, chowające się za ostrzem metalu, na którym wędkarze tną żyłki. Ale „Kulawemu” się jakoś udało i wyłowił stamtąd potwora.
Pod wieczór byliśmy na pomoście i znów pokazywałem psu księżniczkę, żabkę znaczy się. Chwile później przyszli warszawiacy ze swoim Herkulesem i psy się mocno starły. Nasz w końcu pokazał zęby i pogonił frajera. Śmialiśmy się potem do rozpuku, że pocięły się o księżniczkę, żabkę.

30.07.2014 (środa)
30.07.1
Następny dzień upału, a tu mi dzwoni na łąkę pani z banku, proponując kredyt. Trafiła jak Wilhelm Tell w jabłko,nie przymierzając.
Popłynęliśmy sobie na gumowych sprzętach. Będąc na jeziorze, poczułem że deszcz pada. A w obejściu została rumunia na wierzchu, z pościelą na czele. Popędziłem pędem do brzegu i potem biegiem przez łąkę. Ale biegłem posiadając z każdym krokiem coraz mniejsze poczucie sensu tego pędu. Jak dobiegłem te kilkadziesiąt metrów, już nie padało. Właściwie nie że już, a tutaj nie padało. Zmienność aury Mazur.
Stuka nam szósty tydzień pobytu tutaj. Sprawy doczesne zupełnie przeze mnie zapomniane i pozostawione gdzieś w przestworzach.
30.07.2
30.07.3

Komentarze

Popularne posty