60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXII

02.08.2014 (sobota)


Pogoda niezmienna od tygodni. Jakby mazurskie uniwersum nie znało innych okoliczności niż upał. Ciągle skwar i duchota. Beata przemówiła mi do rozsądku i rozumu  żeby pokichać rower i korzystać z dobrodziejstwa mokrego jeziora, no bo w ciągu roku tego za bardzo nie będzie. No to korzystam. Moczymy się i taplamy, pies pływa z nami.

Pozostał mi w głowie kryminał Wallandera, rozmyślam o nim. Główny bohater, szwarc charakter zresztą, oprócz tego że był oczywiście wielokrotnym mordercą o konkretnie psychopatycznej osobowości, był też pedantem zostawiającym zawsze i wszędzie po sobie sterylną czystość. Może psychologia jako nauka zna na to zjawisko profesjonalne określenia i dawno je zbadała. Na to, że często te dwa zachowania idą w parze. Domorośle i drogą najczystszej autopsji stwierdziłem to już dawno temu. Że najfajniejsi i najbardziej prospołeczni są bałaganiarze, a pedanci i wielce lubujący porządek mają zwykle problemy z bliźnimi albo samymi sobą. Wniosek ze świata i z lat, ale też z teraźniejszości i tutejszości. „Wallander” to jedno. Drugie, to koleś z dalszej części łąki, na „górce” mieszka. Dwudziestokulkuletni, z dziewczyną, po jakimś więzieniu czy poprawczaku. Koleś robi takie awantury i zadymy, że sąsiedzi tkwią w ciągłym strachu. Chyba stosuje też taktykę wiecznego ognia. Z tym odróżnieniem od nas, że drewna nie przynosił z lasu, a wycinał, karczował wręcz pobliskie krzaki. W którymś momencie przechodziłem obok ich obozowiska, bo musiałem psa przyprowadzić do porządku. Krzaki wykarczowane w okolicznościach awantur z bliźnimi, owszem. Ale potem patyczki miał przycięte na idealnie równe kawałki i ułożone w równiutkie co do centymetra stosiki. Przy okazji tego tematu zawsze mi się przypomina film „Pręgi”. Scena, kiedy psychopatyczny ojciec z terroryzowanym synem myją razem zęby. Nie myją, szczotkują, szorują, pucują. Przed lustrem, metodycznie. Przez pół filmu, jak mi się teraz wydaje. Filmu, który był dużo lepszy niż książka na podstawie której był nakręcony, „Gnój” Kuczoka. W książce jest masa jeszcze dygresji i wszelkich innych wątków, co powoduje rozmycie głównego tematu. Motyw szorowania zębów przy akompaniamencie Mozarta nie jest tam taki czytelny. Co jest dobre w książce, a czego nie ma w filmie, to opis podstawówki. Autor jest w moim wieku, czy najwyżej rok młodszy, więc potwierdzam, że trafny. Wchodzenie do szkoły momentalnym slalomem, by omijać lecące z góry charki. Marsz dalej z pełną koncentracją, by wciąż omijać leżące na podłodze charki,  nie wdepnąć w charki, wszędzie charki. Dzicz i swołocz była już wówczas wbrew temu, co cała masa każe sądzić tylko o współczesności. Tu z kolei jakoś zawsze mi się kojarzą wersy z głośnej kilka lat temu piosenki:

„…. Grzesiek Kubiak czyli Kuba rządził naszą podstawówką

po lekcjach na W-Fie gonił za mną z cegłówką….”



Po zakończeniu mundialu, ech kiedy to było, praktycznie przestałem spoglądać na wiadomości w Internecie.  Świat zewnętrzny, pozamazurski, jakby nie istniał. Niekoniecznie jednak to niepatrzenie przychodzi łatwo. Nie raz tutaj będąc stwierdziłem, że współczesny świat człowieka jednak bardzo uzależnił od silniejszych bodźców i emocji. Coś ekstremalnego musi się dziać. Jak nie w polityce, to w sporcie, to w życiu obyczajowym. Jeżeli tego nie ma, należy wciągnąć się w jakiś codzienny serial telewizyjny, gdzie wiecznie coś się dzieje, lub wdać w momentalne awantury na FB czy gdziekolwiek indziej. Tutaj jest niby stabilnie, ale czasem zdarzą się większe obroty, jak dziś wieczorem.

    Mieliśmy zagrać w bule. Stwierdziłem, że przedtem jednak muszę psu dostarczyć odpowiednią dawkę ruchu. Wziąłem rower, pies wziął chęci i ruszyliśmy na jakieś okrążenie. Pewnie z 6-8 km, wracaliśmy od strony leśniczówki, według „endomondo” po 40 minutach. Ciągnęliśmy drogą wzdłuż brzegu jeziora i z daleka już słyszałem jakiś rwetes. Pomyślałem zaraz, że sobota w końcu jest i pewnie jakieś „ziomalnie” nazjeżdżały się na ognisko. Co metr się zbliżaliśmy, a rwetes zdawał się nie tylko coraz większy i trudniejszy w określeniu, ale i nie bardzo „ziomalski”. Zjechaliśmy, to znaczy ja zjechałem – psu się za bardzo nie udało, drogą na łąkę. Piksel zaraz poleciał się napić do jeziora, zatem ja wzrokiem za nim i zaraz widziałem, że tam nie przyczyna rwetesu. Odwróciłem głowę w stronę rwetesu, na drogę i już widziałem co. Widziałem, ale widzieć, to jeszcze nie wszystko. Czasem człowiek coś widzi, ale obiekt widzenia jest tak nieprawdopodobny, że mózg nie dopuszcza widzianego obrazu jako prawdziwy, czyli widziany. Tak było i w tym przypadku. Zastanowiłem się błyskawicznie. Nic mocniejszego dawno nie paliłem, leki podobno mam ustawione dobrze, wszystko powinno grać. Widziany obraz jest realny. Rwetes był, gdyż jedynymi w sensie płci udziałowcem sceny były kobiety. Na drodze Beata z sąsiadkami grały w bule. Z trzema, a czwarta jeszcze stała z boku i kibicowała czy sędziowała, bo nie było parzyście. Niby nic nadzwyczajnego, sytuacja jak dziesiątki innych, ale jak ją momentalnie rozebrałem na czynniki pierwsze, szybko okazała się wyjątkowa. Nie było nas 40 minut. W takim czasie Beata zdążyła ubrać się, wziąć sprzęt, przejść na „boiska” i rozegrać pół meczu. Przede wszystkim jednak namówić te panie do gry, co wcześniej nam się nie udał przez długie tygodnie, choć nie żeby były z naszej strony Bóg wie jak wielkie starania, i nie było ku takiej ewentualności nawet iluzorycznych przesłanek. Jak już się zgodziły, to w tym krótkim czasie Beata zdążyła wytłumaczyć im – fakt że ogólnie nieskomplikowane zasady – i kobiety grały po moim powrocie jak „stare”. Może nie jak chodzi o prawidłowość rzutów czy taktyki, bo takie zjawisko tutaj w zupełności nie miało miejsca, zwłaszcza że teren gry specyficzny. Po prostu panie, jak wchodziły do kółka, to z podstawą jakby nie miały najmniejszych wątpliwości co robić i po co to robić. Reasumując, to przysłowiowe „kury domowe”, z którymi długo nie dało się nawiązać kontaktu, w niecałą godzinę dały się oderwać od stołów, wytłumaczyć sobie zasady i rozegrać pół meczu. Momentalnie najbardziej mnie zdziwił czy ucieszył entuzjazm,  z jakim one podchodziły do tej gry, którą znają od chwili. Jeszcze pewnie Beata ze swoimi zdolnościami je dobrze podkręciła, jak im to dobrze idzie. Cały smaczek właśnie w tym, że te panie to takie „żony przy mężach”, które całymi dniami podają do stołu albo podają piwo i nawet jeśli przy tych mniej lub bardziej  świadomie dominujących mężach uda im się wyartykułować jakieś własne zdanie, to i tak nie jest ono traktowane poważnie. Tymczasem nagle znalazły się w jakimś innym, swoim świecie. Okazało się, że też coś mogą oprócz „kobieto podaj piwo”. Zaśmiałem się do siebie samego, bo sprawa z daleka wyglądała na taką jak z półkiczowatego amerykańskiego kina familijnego, czy jakiegoś „Erich Brokowicz”, czy polskiego „Dnia kobiet”. Kiedy to te kobiety stwierdzają właśnie nagle, że też coś mogą, że mogą zawalczyć o swoje i zaczynają walczyć.
Oczywiście panowie już do gry się nie przyłączyli, pilnowali puszek z piwem i plastikowych stolików. Przypuszczam, że to była dobra opcja dla obu stron. Panowie mogliby przegrać, co pewni było głównym powodem nieprzystąpienia, i naruszyło by to znacząco ich męską dumę. Panie z kolei mogłyby zostać znów momentalnie przez panów zdominowane, a wszakoż grać przyszły z zupełnie przeciwnego powodu. Rozegrały sobie całkiem ciekawe dwa mecze. Wciągnęły je emocje, więc głośno było. Ponownie powiem, że to bardzo fajna gra, po po kwadransie nawet panie  z ulicy swobodnie mogą grać. Bardzo fajny był też jeszcze jeden temat. Taki mianowicie, że jak tylko przestały grać, tak momentalnie i od linijki, na powrót stały się oficjalne i prawie obce.


03.08.2014 (niedziela)



 Nadal skwar. Pojechaliśmy po południu po zakupy spożywcze, gdyż wszystko się pokończyło. Żeby było ciekawiej, to do Rucianego. Oferta handlowa jednak deprawuje. Pojechaliśmy na zakupy i by przejść się promenadą. Klasycznie na promenadę znów nam czasu zabrakło. Przy tym upale zakupy tak bardzo zmęczyły, że wialiśmy w las. Z powrotem przejechaliśmy znów przez piękne polne drogi, Wojnowo i klasztor staroobrzędowców.

    Późnym popołudniem znów mecze w kulki z paniami z sąsiedztwa. A panowie dzielnie i wiernie pozostali przy swoim piwko przy obejściu i ni chu chu dalej, czy więcej. Obrali sobie z punkt honoru że nie będą grac i już. I nie grają. Uśmiałem się że oni, jak ci z Wojnowa, też są staroobrzędowcami. Mają swój stary obrządek picia piwa i na plastikowym krześle pilnowania dobytku.

W końcówce cyknąłem jeszcze  w bule z dawnym znajomym, też z Warszawy, z Pragi. Ciemno było już prawie zupełnie, ale facet się tak zapalił, że graliśmy. Praktycznie pokazywaliśmy sobie gdzie świnia spoczywa. Facet z Pragi, specyficzny, slangiem tamtejszym często zajeżdża. W którymś momencie pokazałem mu z której strony, którego kółka teraz zaczynamy grę, a facet na to:

- Aaaa, teraz z tej mańki.

Uśmiałem się z tego, potem na długie właściwie miesiące zostało nam powiedzenie odnośnie startu gry, z której „mańki”.

    Jeden z naszych sąsiadów, którego znamy z zeszłych lat, warszawski taksówkarz zresztą i wiele to już wyjaśnia, to gość z tych, co to wszystko wiedzą i wszystko mają. Przywiózł ze wsi łódką na ryby, jest od dawna przypięta do pomostu. Trochę dziwne, bo słynie z tego, że na 10 metrów od domostwa się raczej nie oddala. Darek ma tu być w sumie 3 tygodnie. Robimy z Beatą zakłady, czy z niej skorzysta w najbliższym tygodniu i czy skorzysta z niej w ogóle. Nadaje się do reklamy muzeum niespełnionych marzeń. Jak w Decathlonie, gdzie ludzie wpadają w inny wymiar ciesząc się z tego, gdzie i czego nie będą robić za pośrednictwem sprzętu jaki w tym sklepie nabywają. A potem na tych wczasach zwyczajnie nic im się nie chce. Ale widzę po sąsiadach i nie tylko, że ważna jest sama emocja zakupu sprzętu i napełnienie się tą właśnie nadzieją. Ja to się mogę pochwalić, że od dawna przed zakupem czegokolwiek zastanawiam się, czy w ogóle zdążę z tego skorzystać, skoro dzień ma tylko 24 godziny, a tydzień 7 dni. 




Komentarze

Popularne posty