Tadeusz Konwicki


Funkcjonuje pewna teoria literaturoznawcza. Albo może inaczej. Nie funkcjonuje, tylko istnieje, czy jeszcze precyzyjniej, zaistniała kiedyś. Kiedyś, gdyż w związku z popularnością literatury i czytelnictwa w Polsce, trochę dziwnie i ambiwalentnie jest określać związanych z tą dziedziną terminów, jako nie wiadomo jak żywo krążących w obiegu. To teoria mianowicie, która głosi, że pisarz pisze cały czas jedną książkę. Rzecz jasna nie tylko tyczy się to autorów nudzących i autoplagiatujących. Także to, że autor, choć nieco innymi słowami lub osadzając w lekko innych realiach, opowiada zawsze tą samą historię, swoją historię życia. Taki też był Konwicki, pisarz którego bardzo lubię i cenię. Różny świat przedstawiony, ale bardzo często ten sam przekaz. Oniryczność, wojna, Litwa, Warszawa. Wszytko to przekazane w bardzo ciekawym stylu, dowcipnie, mądrze.

    Dawno temu broniłem pracy dyplomowej, przed którą uprzedzony byłem, że mowa i pytania na niej będą między innymi na temat Konwickiego. Nie ukrywam, że się w związku z tym nie przygotowywałem specjalnie. Uznałem, że znam dobrze „Konwę”, poza tym nie widziałem nigdy sensu przygotowywania się do obron pracy dyplomowej. Istotnie zapytano niego. Strzelałem jak serią z karabiny kolejnymi tytułami. Prawie wszystkimi. Szybko sobie przypomniałem, że na półce stoi mi jeszcze jedna powieść, którą jakiś czas temu nabyłem, jeszcze nie przeczytałem. No to dorzuciłem, niestety na końcu, że jeszcze „Rojsty”. Jeden z atakujących moją obronę przystaną, pochylił się nad tym i zaproponował, że może bym coś powiedział na temat „Rojst”(ów). Skoro autor pisał zawsze tą samą powieść, a znałem inne, znowu waliłem jak z karabinu, przypisując powieści cechy nadane wielu jego poprzednim. „Atakujący moją obronę” zaczął się śmiać. Stwierdził iż widać, że nie czytałem, bo to powieść wyjątkowo bardzo się różniąca od innych Tadeusza Konwickiego i za bardzo nie da się obronić przypisywania jej innych cech jego płodów literackich. Cóż? Nikt nie jest idealny. Na kolejną swoją obronę mogę powiedzieć, że przeczytałem te „Rojsty” niedługo później. Okazały się bardzo fajną i mądrą powieścią. Jak dosyć powszechnie wiadomo, Konwicki był Akowcem i „Rojsty” to opowieść z przeważającymi wątkami biograficznymi, o jego pobycie i walce w partyzantce. No właśnie. Czy aby na pewno walce? Wynikało z niej, że pobyt jego oddziału w lesie, to właściwie wędrówki po wsiach w poszukiwaniu wiktu. Z uwagi na brak uzbrojenia i pożywienia nie mieli praktycznie możliwości z nikim walczyć. Chyba jeden trup pada, gdy jakiś partyzant przypadkowo postrzelił innego przy czyszczeniu broni. Zawsze mi się przypomina ta książka, gdy od kilku lat hucznie obchodzi się dzień/święto żołnierzy wyklętych, działających w czasie o wiele większego niedoboru wiktu i broni, przy znacznie silniej zaciśniętej pętli.

     Bardzo sobie cenię i polecam kilka książek już stricte biograficznych Konwickiego. Szczególnie pewną jego pozę. Będąc osobą szanowaną i sytuowana, prezentował siebie jako ignorowanego przez wszystkich nieudacznika prawie że. Siedzącego w kącie, z kotem na rękach i w papuciach, lustrującego otoczenie. Wydaje mi się, że trochę i na pewien sposób próbował kiedyś to kopiować Janusz Głowacki, z gorszym znacznie skutkiem. Bardzo zapamiętałem jak Konwicki w ramach tej pozy pisał o reżyserze Jerzym Kawalerowiczu i jego słynnym podobno narcyzmie. Mianowicie gdy jechało się z Kawalerowiczem samochodem na tylnym siedzeniu, potem wysiadało i on wsiadał pierwszy, Konwa zawsze szybko wystawiał nogę, żeby nie dostać w głowę drzwiami.

Reszta nie jest milczeniem, ale tematem rzeką.

Komentarze

Popularne posty