60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXIV

 07.08.2014 (czwartek)


 Obudził nas deszcz. Ot, taka odmiana po ponad miesiącu.

Temat rowerowania mi się trochę zakurzył. Albo lampa że jeździć się nie da, albo ostatnio deszcz. W ogóle atmosfera się robi specyficzna. Z jednej strony świadomość niedługiego końca pobytu wywołuje pewne spięcie, z drugiej strony też rozleniwienie. Nie chce się tyle, ile na początku i te dni tak szybko jakoś lecą. Jak przed Sylwestrem. Chociaż, jakiego tam końca? Śmieję się, że i tak pozostało nam więcej czasu, niż większości standardowy coroczny urlop. Zostało nam naście dni, a my byśmy chcieli jeszcze to i owo oraz tu i ówdzie. Żeby od czegoś zacząć, to przed popołudniem uskuteczniliśmy sobie fajny spacer okolicznymi łąkami. Po południu znów przeszedł deszcz. W międzyczasie zdążyliśmy popływać.  Pies rzucał się za mną wpław, w pogoni za pontonem.  Przy okazji pogadaliśmy z „Kulawym”, który przyjeżdża tutaj na ryby, od kiedy jesteśmy. W końcu okazało się, że łowi w celach handlowych. Zamówiliśmy sobie więc okonki na wieczór.
  Przed łikendem już przybyło trochę ludzi na łąkę. Tyle, że towarzystwo już nas zaczyna męczyć i nudzić., mimo iż to towarzystwo zupełnie nie nachalne, w tle niejako. Z rozrzewnieniem wspominamy te trzy tygodnie, kiedy byliśmy tutaj prawie zupełnie sami.
    Teraz widzę, że nieco za mało zabrałem koszulek takich na „po lesie”, przepieram co i rusz „Czegewarę”., Z ładnych, wyjściowych niewiele przychodzi.
Ciekawe, czy mama kupuje czwartkową Wyborczą. Ja twardo obstaję przy prasowej abstynencji. „Jolka” w skumulowanym pakiecie po powrocie będzie jak znalazł.
    Wędkarz rzeczywiście przywiózł okonie na kolację, nabyliśmy siatę. Za lokalną walutę, czyli „na piwo”. Dobre były, trzeba przyznać. Okonki można jeść. Z początkiem pobytu mieliśmy od Polako-Niemca leszcze, to zanim człowiek zaczął jeść, tyle się napluł ościami, że żuchwa nie miała już siły uczestniczyć w szalonej i rozbuchanej konsumpcji.
    Przed oprawianiem okonków poszliśmy jeszcze na czwartkowe bule. Trzeba było, gdyż w klubie w żywcu w czwartki grywamy, jakiś kontakt z rzeczywistością trzeba zachować. Niedaleko „bulowiska”, czyli drogi rozbici byli „nowi” ludzie, z rowerami i dosyć małym dzieckiem, na gorlickich rejestracjach. Rozeźleni byli trochę. Gdyż przyjechali z głuszy – Puszczy Boreckiej – a tu akurat ktoś puścił głośno muzykę o sporych konotacjach z nurtem Disco Polo. Wciągnęliśmy ich na chwilę w grę, żeby się rozładowali. W międzyczasie z kolei prześmigali jacyś młodzieńcy na wspaniałych i ubłoconych stalowych rumakach motocrossowych. Na co wyszedł pan Darek, warszawiak i – jak to było permanentnie  mawiane w jakimś filmie – skarcił ich dotkliwie. I nie napiszę, że stricte cenzuralnie. Gorliczanom na to jeszcze bardziej przysłowiowe szczeny opadły. Beata wytłumaczyła więc tej dziewczynce od nich, że ten pan przygotowuje się do jakiejś roli w amatorskim teatrze i właśnie ma próbę, żeby się nie przejmowała. Dziewczyna z Gorlic, bardzo fajna zresztą, uświadomiła nas, że takich mazurskich wczasowiczów jak my, określa się mianem „longstejowcy”.
    Wieczorem w końcu i po przerwie zapaliliśmy sobie ognisko. Fajna rzecz, taka fajera, ma jednak magię i przyciąganie.  Transowe jest. Chyba w dawnych kulturach nad nim się odprawiało niejedne rytuały, a i transe techno nad ogniskiem niejedne już na Mazurach widziałem.

08.08.2014 (piątek)

    Imieniny miesiąca, według przedszkolnej nomenklatury. Drugie już nasze tutaj. Okazja jest zatem, nie ma co, mimo, że nikomu się nie kicha. W końcu zadołowane „Wojaki” trzeba do krainy wiecznych łowów posyłać. Jeszcze około dwunastu dni zostało naszego namiotowego raju.
    Miałem jechać na dłuższa wycieczkę rowerową, ale lało od rana. Co piszę bez narzekania, bo na aurę – ogólnie patrząc – naprawdę nie możemy narzekać. Przy pogodzie pozostając, to wieczorem, oprócz deszczu i zagrzmiało. Granica jakaś była nad naszą łąką. Na zachodzie słonce, a na wschodzie, po stronie Krutyni, granatowo. My też jakby na granicy. Trochę ponad dziesięć dni zostało, a ja lekkie przerażenie, że miałem jeszcze pół świata zobaczyć. Taka natura człowieka, zawsze mu mało. Jak to mówił pan z Frondy, ech kiedy to było, niezbadane są możliwości człowieka jak chodzi o nadmiar wszystkiego.
  Poczytuję książkę, kryminał Maryniny, którą zabraliśmy zamiennie z Prania. Dotarłem prawie do jej połowy, ale słaba jest. Do tego infantylne i sztuczne, ruskie dialogi. „Maszeńka, Daszeńka”. Sztucznie przeciągane i mające niewielki związek z treścią.
    Pies ma już chyba trochę dosyć pobytu. Nastała pora deszczów i jemu jakoś trudno sobie znaleźć suchą i ciepłą posadkę. Jak zresztą każdemu w tym kraju, będącemu poza kręgiem wybrańców. Namiotowa podłoga to właściwie brezent, na swój „kwadrat” niechętnie siada. Może już na nim jest takie przewilgocenie, którego my u siebie nie czujemy.
    Siostra już dobry tydzień temu wróciła z wczasów w Maroku. Pewnie już prawie zapomniała, że w ogóle była. A my ciągle tutaj, „longstejowcy”, po lub w przerwie upałów, prawie marokańskich.
    Bawi mnie od jakiegoś czasu pewne zjawisko.  Oprócz jeziora łąkę okala rzeka, skąd bierzemy wodę bieżącą – nie mylić z pitną. Podobno uklejki w niej mają tarło, wówczas wyciągają te rybki wiadrami. Ale to w okresie roku, kiedy nas tu jeszcze nie było. Tak, był taki czas. W tą rzekę wychodzi pomościk drewniany, na którym staję i zaczerpuję wody doi wiader. Czasem idę po tą wodę przy ładnej pogodzie i wracam ze słowami, że w pobliskich Mojtynach padało. Po prostu zwykle wtedy nienaturalnie woda jest wezbrana. Ot tak, Beata ma drzewo do oznaczania godziny, ja rzekę do innych ludycznych celów.
    Rzadko zerkam w wiadomości i dobrze, jak się okazało. Podobno Legia Warszawa w boju i piłkarską ligę mistrzów, mimo że rozpłatała Celtic Glasgow, to i tak odpadnie.  Mając kolosalną przewagę bramkową wprowadzili na boisko nieuprawnionego formalnie do gry piłkarza, dostali walkower i odpadli. Bardzo polski błąd. Wychodzi na to że, jak to się kiedyś mawiało i za przeproszeniem, choćby skały srały, rodacy do ligi mistrzów nie wejdą.
    Przyjechały jakieś dziewczyny z Warszawy do sąsiadów. Miały wielką ochotę na ognisko, a tu deszcz. Rozciągnęły więc jakieś płachty między samochodami i zrobiły to, co chciały. Z jajem i z przyrodą w kontakcie.
    Beata rozmawiała z ludźmi od dziewczynki. Są z samych Gorlic, zaprzyjaźnionego z nami Małastowa nie znają. Co by nie mówić, to chyba oprócz nas samych wczasowicze z najdalszego zakątka kraju, z jakimi mieliśmy do czynienia w tym roku. A i w poprzednich niewielu takich bywało.

Chodzi mi po głowie temat na który często ostatnio trafiamy w rozmowie z różnymi „lokalami”. Mianowicie, jak to się rzekomo nie opłaca prowadzić takiego pola. A bo to haracz do Lasów Państwowych odprowadzić trzeba, a śmieci opłacić, a to, a tamto. Na moją pobieżną i naoczną kalkulację, to źle to nie wygląda. Tutaj w ogóle nic się nie opłaca, co zresztą już nie raz pisałem. Jak mi jeszcze raz ktoś powie, że jest jakiś kryzys i jakaś „Polska B”, powiem aby przyjechał na Mazury. W rejon, gdzie jak na ziemi leżą dwie dychy, nikt się nie pochyli, żeby je podnieść. Przypomina mi się, że dokładnie to samo mówił kolega, po pobycie tutaj już dobrych naście lat temu. Że wszyscy dookoła narzekali, ale jak na chwilę zszedł z jachtu na siku, to wpadł w hałdy jabłek, których nikt  nie miał ochoty zagospodarować.
    Leje i leje, mimo pozornego słońca. Kiepsko widzę jutrzejsze rowerowanie, zwłaszcza do południa. Leśne drogi, jakimi zamiaruję jechać, będą pewnie doszczętnie usłane breją. Nie wiem jeszcze, czy mam ochotę na Camel Trophy.

Komentarze

Popularne posty