Nogę za pas i na komisariat.

Początek
roku, każdego roku, nigdy nie jest dla mass mediów sezonem ogórkowym.
Zawsze są jakieś zmiany z nowym rokiem, jakieś podwyżki, czyjeś
deklaracje i postanowienia na nowe 12 miesięcy. Jest o czym mówić. W
związku z czym niemało mnie zdziwiła informacja, jaką posłyszałem kilka
dni temu w jednej z wiodących telewizji informacyjny informacyjnych,
może nawet jednoznacznie wiodącej. Otóż gdzieś tam w Polsce, podczas
spaceru brzegiem Wisły przy jakimś mieście, policjant po służbie znalazł
ludzką nogę. Tak. Owiniętą w folię ludzką nogę. Postawiło mnie to do
pionu. Oczywiście że nie pewna krwawość i turpizm. Siłą rzeczy i
średniej ogląda się przecież filmy amerykańskie, krew i poodżynane
kończyny nie odstraszają czy nie obrzydzają. Postawiło do pionu, bo
zastanowiłem się, co to jest za informacja dla przeciętnego obywatela
Rzeczpospolitej Polskiej, z uwagi na jej treść. Czy nie lepiej chwilę
popatrzeć w chmury i posłuchać choćby warkotu silnika sąsiada, niż
skupiać się na czyjejś nodze nad Wisłą? Weźmy jeszcze pod uwagę, że tych
często jakże przeciętnych obywateli Rzeczpospolitej Polskiej jest ponad
35 milionów. W związku z czym czy jest to informacja tak istotna dla
licznego narodu, by ją przekazywać? Zwłaszcza że sezon informacyjny -
mimo objawienia się kandydatki SLD na prezydenta przecudnej urody, albo
tym bardziej w związku z nią – zdecydowanie nie jest ogórkowy? Pani
redaktorka zaraz zasugerowała, iż podejrzewa się wstępnie związki nogi z
jakimiś porachunkami mafii, czy egzekucją długów. Od siebie pomyślałem,
że może to przewodniczący Duda zaczął już udowadniać śląskim posłom, że
faktycznie wie, gdzie mieszkają. Można by to łatwo zweryfikować gdyby
to znaleziona była ręka, przecież posłowie podnoszę prawicę głosując. No
ale niestety była to noga. Cała ta historia przypomniała mi bardzo
głośną sytuację z roku chyba 1997. Kiedy to jakiś dróżnik znalazł przy
torach pakunek z koszmarnie dużą kasą, co najmniej w milionach liczoną.
Żeby był śmieszniej dla vox populi, oddał ją na policję. Został
okrzyknięty frajerem roku. Primo dlatego, że kaska fajna była i przy
rozsądnym jej użytkowaniu, nikt by się nie dowiedział że on ją skitrał.
Secundo dlatego, że za duże prawdopodobieństwo uważane było wówczas to,
że pieniądze były pozostawionym jakimś okupem dla mafii. Dróżnik oddając
policji zdradził się że on ten okup zaprzepaścił, ergo może być w
następnej kolejności znaleziona jego kończyna dolna na przykład nad
Wisłą. I zaniesiona na policję.
Wiele, bo naście lat temu wpadł mi w ręce oprawiony cały rok 1938
tygodnika „Rola”. Tygodnik ów, na co zresztą nazwa wskazuje, był bardzo
pszenno – buraczany. Mam tutaj na myśli li nie tylko przysłowiową
przaśność ale i stan dosłowny. Jak to pismo branżowe, rolnicze, o
pszenicy i burakach było. Tak się jakoś składało, że pszenica i buraki
mnie wówczas nie interesowały. Bardzo natomiast zainteresowała mnie
działka z ostatniej strony tego pisma. Właściwie bez reszty
zaabsorbowała, która to absorbcja trwała do póki nie przeczytałem całego
rocznika, czyli cały dzień lub nawet lekko ponad. Coś co dzisiaj
określiłoby się kroniką kryminalną, czy kronika wypadków lub jedno i
drugie. Bo rzeczywiście wypisane były różne wypadki losowe i rozboje.
Trzeba jednak przyznać, że jakoś tak z wielką pieczołowitością i
zaangażowaniem. Ktoś się bardzo starał, żeby co tydzień przekazać
odpowiednią dawkę tych makabresek i to nadość makabrycznych. Co
najistotniejsze opisane były wypadki takie i w sposób taki, że
wychodziła z tego tragikomedia. Że i czemu tragi to oczywiste. Komedia
natomiast po pierwsze z uwagi na język, jakim je opisano. Rok 1938 to
czas kiedy teoretycznie iw centrum mówiono już bardzo współcześnie. Moda
nie mogła jednak przemieszczać się wówczas tempem błyskawicy, via
facebook. O ile centrum drukowało świeże treści, o tyle pisma z
prowincji lub pisane przez ludzi dopiero co z prowincji posiadały
jeszcze taki dziwny drzewiejszy styl, który na przykład na poziomie
akcentu czynił wypowiedź bardzo zabawną. Zwłaszcza w przypadku relacji
kryminalno katastroficznych ten zły akcent czy szyk zdania nadawał
wypowiedzi dziwacznego sensu. Po wtóre, charakter tych wypadków był
często tak bardzo jakiś – z dzisiejszej perspektywy patrząc –
kuriozalny, że nie sposób było się nie zaśmiać i nie pomyśleć, że ktoś
człowieka wkręca. Po tej lekturze miałem zresztą bardzo silne wrażenie
graniczące z pewnością, iż obecny człowiek znający zdobycze
cywilizacyjne od kolebki, znacznie lepiej instynktownie potrafi się
wobec tej cywilizacji zachować. Wówczas tych wypadków było krocie i
bardzo nietypowych. Współczesnymi oczami patrząc na przykład trudno mi
sobie wyobrazić coś co zdarzyło się wówczas, czyli że zderzyła się
dwójka młodych ludzi na rowerach i oboje odnieśli śmierć na miejscu.
Jest to oczywiście i niestety prawdopodobne, ale w sytuacji gdzie
rozmiar pecha obu stron byłby wręcz niewyobrażalny. Albo przekazana
historia rolnika spod jakiejś mieściny. Przejeżdżał przez przejazd
kolejowy. Konie odmówiły mu posłuszeństwa akurat pomiędzy dwoma torami.
Tak się jakoś zdarzyło, że w tym roku 1938, kiedy chłop stał z furmanką
między torami, nagle po obu stronach pojawiły się mknące o centymetry
obok zaprzęgu pociągi. Przejechały i odjechały. I co się dalej stało?
Koniom nic, furmanowi zdrowotnie też nic ale, uwaga, uwaga…. Napisane
były że przez tych kilka sekund, będąc dwudziestolatkiem, doszczętnie
osiwiał. Ciekawa wiadomość jak na dwudziestomilionowy kraj.
Zafascynowało mnie również doniesienie z Azji Wschodniej. Gdzieś w
Indochinach cieśniną przepływał stateczek przewożący masę ludzi z jednej
wyspy na drugą. Tak się złożyło, że obok pojawiła się jakaś słynna
francuska jednostka pływająca. Wszyscy przewożeni chcieli ten słynny
statek zobaczyć. Pobiegli na jego stronę. Zrobił się taki przechył, że
stateczek się zanurzył i utonął, wraz z wieloma pasażerami. Z kolei w
którymś mieście USA szaleniec ranił nożycami fryzjerskimi 34 osoby.
Zastanawiałem się co robiło tych 30 osób, kiedy on ranił 3 pierwsze? Na
rodzimym podwórku, wygląda na to, że pewna sytuacja opiewana w filmach,
nie była zmyśleniem. Słynne zażyczenie sobie w knajpie by po zawodzie
miłosnym orkiestra grała „Ostatnia niedziela” i potem strzelanie sobie w
głowę było na porządku dziennym. W zasadzie nie dziennym, ale
tygodniowym, w niedzielę. Masa tygodni zawierało tą scenę. Do tego
niezliczone ilości wypadków przy czyszczeniu broni. Jak już pisałem,
zbierał informacje o tych zdarzeniach ktoś bardzo pieczołowicie i
zapamiętale. Może zatem jestem w błędzie ze swoim rozumowaniem.
Może znalezienie nogi nad Wisłą nie jest taką nieistotną i durną
wieścią, może jednak ludzie takowej potrzebują, skoro i w słynnym
przedwojniu i dziś takowe przekazywali. Acha. Istotna informacja, czy
raczej korekta. Dwa dni później wyczytałem, że owa noga nad Wisłą
okazała się, uwaga, uwaga, bardzo wiarygodnie wyglądającą atrapą nogi.
Rozumiem że policjant się dokładnie nie przyglądał. Pop pierwsze
odpakowując nie chciał zacierać ewentualnych śladów, po wtóre był po
służbie. Ale że znana telewizja z tym nie czekała, by się właśnie tak
nie wygłupić? Myślę, że jeżeli ktoś za 80 lat wynajdzie między
szkatułami jakiegoś pendrive albo zatraconą stronę w sieci właśnie z tą
informacją o nodze, będzie się śmiał tak samo, jak ja przy piśmie „Rola”
i tłumaczył swoim współczesnym dlaczego to akurat tragikomizm. Albo też
to ostatnie nie będzie konieczne.
O pewnych potrzebach mówi mi od dawna też co innego. Fascynowało mnie
zawsze, gdy ojciec opowiadał, jak jako dziecko jeździł oglądać skoki
narciarskie w Wiśle. Dawno to było, nie pamiętam już czy chodziło mu
taką starą w Wiśle Czarnym, czy poprzednią w Malince, w każdym razie nie
tą w centrum. Nie tą w centrum, gdyż długi czas szli od pociągu. Szedł
na te zawody od pociągu tłum, który mniej rozprawiał o polityce i
gospodarce, a najwięcej o tym, ilu skoczków tym razem wyrżnie o ziemię. I
potem podczas zawodów faktycznie jakoby bardziej ich interesowało ilu
wyrżnie o glebę, niż wyniki skoków zaliczonych. A dodać trzeba że przy
ówczesnej technice skakania wyrżnięcie o glebę było zwykle bez
porównania brzemienniejsze w skutki niż dzisiaj.
W kronice wypadków pisma „Rola” zainteresował mnie jeszcze jeden cykl w
ramach kalendarium. Miałem możliwość mianowicie – możliwość, bo nie
rozpatruję tego w kategoriach szczęścia lub nieszczęścia – trafienia na
rok działalności Maruszeczki, przedwojennego bandyty i wroga publicznego
numer 1. Znałem i zapamiętałem go już wcześniej przez to, że
ostatecznie ujęto go w moim rodzinnym Bielsku Białej. Co zresztą zawsze
mnie fascynowało, w miejscu nazwanym po wojnie i przed wojną może też
Placem Wolności. Zidentyfikowano owego Maruszeczkę dajmy na to że
wiosną, na północno wschodnim krańcu ówczesnej Polski, gdzieś na Litwie.
Albo uciekł z konwoju eskortującego go, albo uniknął złapania. W każdym
razie zostawiał trop lub wiedzę jak go szukać i trafiono na niego –
według kalendarium – kilka tygodni później trafili na niego gdzieś
trochę bardziej na południe. Złapali, ale uciekł, zabijając konwojenta.
Za kolejny tydzień pojawił się gdzieś koło Warszawy, zdążył uciec. Potem
na Śląsku. Można było wziąć mapę Polski i według tych notek w
kalendarium rysować trasę jego ucieczek przed przedwojennym wymiarem
sprawiedliwości. Linię, która przybliża go do granic kraju i nie tylko.
Poznałem dwie wersje co do finału. Starzy Bielszczanie sprzedawali lekko
hollywoodzką. Został namierzony u fryzjera. Pozwolono mu się skończyć
obcinać czy golić, po czym wychodząc wdał się w strzelaninę i zginął.
Prawie jak Thelma, czy Louis, kurde, o Bonnie i Clyde nie mówiąc.
Wikipedia z kolei twierdzi że jako nałogowy alkoholik wdał się w
awanturę po pijanemu w Hotelu Pod Orłem i został rozpoznany. Pewne
informacje przemawiają za tą wersją, ale są z kolei i w niej
nieścisłości nakazujące mi twierdzić, że nie jest do końca wiarygodna. W
obu jednak przypadkach było to na Placu Wolności. Jak dla kogo zatem.
Muszę wyprowadzić psa na spacer. Bez zgrywy i sugestii, zawsze się boję
że on niuchając i tropiąc kości wygrzebie jakąś kończynę i zawsze się
zastanawiam, co wtedy? A no nic, kariera medialna może.
Komentarze
Prześlij komentarz