60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXIX

15.08 (piątek)

Piątek? Piąteczek, czy piątunio.Tak chyba się obecnie modnie określa, zwłaszcza na portalach społecznościowych. Ale teraz i tutaj to nie istotne, na dwumiesięcznym wyjeździe raczej dzień tygodnia, nawet jeśli wieszczący łikend, nie odgrywa większej roli. O tyle może, że to ostatni piątunio nasz tutaj, w tym roku przynajmniej.

Nie ma się co czarować i odwlekać meritum dnia. Od wczoraj głównym tematem słów i widoku zarówno naszego jaki łąki ogółem, są Niemcy z „wozów strażackich”. Przyjechali wczoraj dwoma takimi samochodami strażackimi z lat 50-tych mniej więcej. Dwie rodziny, każda z nich po kilkoro dzieci, z reguły strasznie podobnych do może troszkę bardziej młodych ode mnie rodziców. Mają w tych wozach wszystko. Oczywiście śpią w nich. Wszystko, czyli: rowery, różnego rodzaju łodzie, spanie, meble „pod gruszę”, wszelkie opcje gotowania, „ze sto pięćdziesiąt grilli”, namioty, solary, opcje łazienkowe, prysznice. Pisałem na początku, że my zabraliśmy „pół chałupy”, ale to ani ćwierć tego, co w jednym z tych wozów. Fajnie, pełna samowystarczalność, tylko boję się myśleć, co jest jak się im coś zepsuje w tych wehikułach. Oczywiście na pewno sami muszą być co najmniej mechanikami amatorami, ale to jeszcze nie wszystko. Pozostaje kupowanie na ebayu części i czekanie aż przyjdzie do Polski.

Ulokowali się Niemcy koło drogi. Tylko tam mieli miejsce dla siebie. Na całe szczęście. Dał ja bym im, żeby taki ciężkimi kołami po łące jeździć. A na drodze, to my mamy bulowisko. Poszliśmy grać bo pogoda była. Niemiecka dzieciarnia była niemniej zainteresowana naszymi kulami, niż my dziesiątkami ich ustrojstw. Wszystko fajnie, tylko Niemiec sobie postawił solary do ładowania na słońce. Poza boiskiem, ale była groźba, że przywalę w to, odsunął.....
Niby lingwistycznie nie miałem z tym problemów. Nie tylko, że jakoś się zna ten niemiecki czy angielski, ale cóż? Jest się przedstawicielem pokolenia wyrastającego na filmach drugowojennych, jako głównym nurcie lecącym w ówczesnej rachitycznej telewizji. Wszystkie były wchłaniane namiętnie, choć niektóre zachłanniej. Niedawno los zabrał nam aktora, Stanisława Mikulskiego. Przy tej okazji Krzysztof Varga się rozpłynniał w Wyborczej, jak to „Stawka większa niż życie” była kultowa, jak to rozmawiało się Klossem. Ja mam trochę inne wspomnienie. Owszem, Klossa się oglądało, ale żyło się „Czterema pancernymi....”. Tak, to było nasze życie, czołg naszym drugim domem. Może to przez to, że Varga jest kilka lat starszy ode mnie, może przez to że jest ze stolicy większego regionu, niż ja. Faktem również jest, że godniej brzmi „mówienie Klossem”, niż „mówienie Gustlikiem”. Kiedyś przyjaciel mnie zapytał co sądzę o pewnym znanym publicyście. Odpowiedziałem iż wiem, że obiektywnie jest ceniony jego intelekt, ale subiektywnie ktoś kto będąc szefem TVP zakazuje po wsze czasy emisji „Czterech pancernych...” dla mnie jest głupkiem. Reasumując – zawsze pół żartem, pół serio mówiłem że po tych filmach hasło jakie najbardziej pamiętam z dzieciństwa, to „nicht schliessen”. Z dumą, śmiechem i całkiem świadomie wybrałem akurat taką ścieżkę komunikacji i podchodząc do Niemca powiedziałem żebyśmy przenieśli te baterie solarne gdzie indziej, bo ja będę „schliessen”. Trzeba przyznać iż ta zmiana lokalizacji nastąpiła bez najmniejszego problemu. Chwilę później przyszły panie Niemki z dziećmi z lasu. Przyniosły dosyć dużo grzybów. Konkretnie, to miały ze trzy jakieś kozaki i siatę tych odessanych z aromatu sitarzy.Chyba bardziej dla potrzeby dialogu niż z niewiedzy zapytały się nas, czy dobre te grzyby. Jak ktoś wypina w kierunku mym szczęśliwe lico, że pozyskał jakieś dobro i go to cieszy, to co go będę uświadamiał? Powiedzieliśmy że wszystkie dobre, przecież się otruć nie otrują maślakami? Potem się śmiałem, że może trzeba było sparafrazować kwestię z innego kultowego filmu drugowojennego dla moich roczników, czyli „Giuseppe w Warszawie”:

„Das ist keine italienische sprache, das ist scheiss!!!”

Wstawić „dobre grzyby” zamiast „italienische sprache”.

Wczesnym popołudniem „strażacy” na własnych łajbach popłynęli na Krutyń. Chyba zaliczyli jakieś wywrotki, bo dziwnie szybko wrócili, równie dziwnie przemoczeni.


Wykorzystaliśmy ich okresowy lokalny niebyt na udokumentowanie sobie fotograficzne tych ich ustrojstw. Możemy się za to chwalić, możemy ganić. Chwalić, gdyż oczywiście zapytaliśmy się czy możemy fotografować, ganić – pewnie Niemcy się nie spodziewali, że zrobimy to tak pieczołowicie, skrupulatnie i dokładnie. Obiektywnie można, bo my się nie ganimy. Wali nam notoryczne foty google, monitoring miejski, filmuje moją bramę sąsiad filmując i swoją specjalnie się z tym nie kryjąc. Ja też raz chcę, z efektem poniżej.









Komentarze

Popularne posty