60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXVIII

   13.08.2014 (środa)

    Stało się to, na co w jakimś sensie czekaliśmy od prawie dwóch miesięcy. Na potwierdzenie swoich słów i teorii. Każdy lubi i chce być mądry, kiedy potwierdzają się jego mniemania. A my od lat mówiliśmy, że na Mazurach nawet środkiem lata pogoda bardziej zmienna niż w górach, w ciągu dnia auro bigos – przegląd wszystkiego co możliwe. Tymczasem mieliśmy półtorej miesiąca „auroafryki”. Naszej mądrości to nie potwierdziło, ale cieszyło z innych względów. Teraz za to jest przegląd, pogoda każda.

    Każda, ale na szczęście bez deszczu. Wybrałem się zatem na dłuższą wycieczkę rowerową. Teoretycznie i wstępnie do Piszu. Teoretycznie, gdyż nie byłem pewien czy dam dojadę, z uwagi na to, że różne boczne wiatry mogły skrzywić linię mojej trasy po drodze. W każdym razie miałem jechać w tamtym kierunku, do celu tak jakby lewą – północną stroną drogi krajowej, z powrotem prawą – południową tej trasy Ruciane – Pisz. Obie drogi przez Puszczę Piską. W Piszu wcześniej byłem raz. Rok temu zajechaliśmy na ostatnie pół dnia. Bardzo mi to miasto zapadło w pamięć, nie stwierdzę że dla każdego, ale dla mnie magiczne, z klimatem. Co istotne, jeszcze inny typ i design, niż wszystko inne dookoła. Ścisłe centrum z rynkiem i ratuszem trochę przypominało starówkę Mrągowa. Stara, w niemiecki  stylu, ale jeszcze bez tego blichtru Mikołajek, z nieśmiałymi plamami spadającego tynku. Bardzo tak północno i mazursko. Co następne zapamiętałem, to wielki targ. Zaprawdę wielki, jak na 30 tysięczne miasto. Niekończący się prawie że. Z przeogromną ilością wszelakich odmian warzyw i owoców. Do tego była tez tam masa sprzętów wszelakiej maści, których na południu, nie chwaląc się w „Polsce nie B” się już nie uświadczy, jak na przykład narzędzia masarskie. Zapewne fajniejsze to i bardziej z klimatem niż nasza taśmo-sieciowościo-chińszczyzna, niemniej jednak stojąc tam czuło się, że to miejsce jakby zatrzymane w czasie dobrych 20 lat temu. Chodząc po piskim targu cały czas i nachalnie atakowały mnie wyobraźni obrazy z filmu „Piłkarski poker”. Jakiś fragment akcji dział się tam na straganach i targu w Białymstoku połowy lat 80-tych. Te wschodnie zaśpiewy akcentu i typ towaru. Druga rzecz, jaka mnie w Piszu zaciekawiła, to temat Wańkowicza. Niby do Krutyni stamtąd daleko, ale Pisą można się kajakiem spławiać. Wańkowicz właśnie chyba się spławiał, czym niby gdzieś tam i kiedyś przyczynił się do sławy mieściny, skutkiem czego i z wdzięczności mieścina wystawiła mu pomnik. Dłużej można by analizować kto tu kogo promuje, dzisiejszym językiem to chyba by było że „podlinkuje”, ale pal ich licho. Literalnie ten pomnik to sporządzona w marmurze okładka książki „Na tropach Smętka”. Nieco gniotowaty. Próbowałem kiedyś czytać tą powieść, ale poległem po dwudziestu stronicach. Traktuje o Mazurach i Krutyni, którą ów się spławiał. No i właśnie. Na tymże pomniku, rewersie okładki widniały poszczególne etapy wodnej podróży. Wbiło nas to w bruk, bo wychodzi na to, że przed wojną byli w stanie pokonywać dziennie co najwyżej ćwierć odcinków, jakie przebywa się obecnie bardzo spacerowym tempem. Widocznie tak była rzeka mało spławna. Teraz podobno początkiem sezonu płynie jakaś ekipa i uprzątuje, choć i tak pozostawiają trochę „chabazi” żeby ta wyprawa miała jakiś przysmak pionierstwa.


Takoż więc Pisz się podobał i w tym roku też tam wypadało dotrzeć. Jak starczy czasu i dni, rzecz jasna. W zasadzie mieliśmy jechać na samochodową wycieczkę, ale afrykańskie temperatury wymusiły inne priorytety. Rower też wchodził w grę, ale jako że turystycznymi i ciekawymi trasami jest to kawałek, pozostawiłem na koniec. Ruszyłem zatem teraz. Do Rucianego Nida jakoś tak główną drogą dawałem. Trochę tiry dawały po uszach i prostości jazdy, ale szybko minęło. Przed Rucianym trafiłem na start jakiegoś biegu, peace run, czy jakoś tak.

Właściwie nie wjeżdżałem do miasta. Przed nim skręcałem w lewo, do jakichś Wejsun. Kolej na trasa i tym krajobrazu z jakąś nowością. Przejechałem przez śluzę Guzianka, potem trochę asfaltu w lasku i znalazłem się w tych Wejsunach. Kilkadziesiąt chałup nad jeziorem i niemiecki wojenny cmentarz z I wojny. Też praktycznie nad jeziorem. 
Ładnie tam było i trzeba przyznać, że na uboczu osadka, mimo że bliżej niż my, głośnej strefy i dużej wrzawy. Druga część wioski to były jakieś niekończące się posesje oferujące zimowiska dla łodzi. Chwila i skręciłem w prawy, czy raczej na południe. Wjechałem w Puszczę Piską i w kierunku drogi Ruciane Nida – Pisz. Dla odpoczynku przystanąłem na garść borówek, przez tych pochodzących z mniej przyziemnych regionów zwanych jagodami, skubnąłem też do woreczka kilka maślaków. Wsiadłem ponownie na rower. Zacząłem się na nim katulać i bardzo szybko wpadłem w jakiś fantastyczny zupełnie rytm. Środowe przedpołudnie. Pusta zupełnie droga asfaltowa, lekka nawierzchnia, rower idzie lekko bardzo. Pokonuję lekkie łuki w stronę słońca, którego promienie przebijają się przez drzewa i kładą na trawie. Rude słońce rżnie brązowe choiny i podbija jasność miedzianych puszczowych traw.

Czasem wydaje się nawet że widać pod to słońce poszczególne nitki pajęczyn. Lekko i rytmicznie. Skojarzyłem wtedy, że to jest ta jazda przez puszczę, o jakiej marzyłem rok wcześniej. Marzenia się spełniają zatem. Poddałem się chwili. W pobliżu docelowej drogi przystanąłem jeszcze nad ładnym jeziorem Jegocin. Ktoś kiedyż był u nas na plaży i mówił, że nad Jegocinem mieszka w agroturystyce i fajnie jest. To fajnie.


Dokulałem się do drogi ze śmiechem, że spełnienie marzeń dużo kosztuje, bo zacząłem odczuwać zmęczenie trasą. Przy tejże drodze mijała mnie znów sztafeta uczestników tego dziwnego biegu. Akurat przyświeciło konkretnym słońcem i przypomniało mi się tych ileś dziesiąt maratonów, jakie przebiegłem w taki słońcu. Przeszły mnie ciary. Postałem tam chwilę, bo akurat dokładnie u zbiegu tych dróg usytuowany był plan okolicy. Naszło mnie, żeby cyknąć jeszcze jedną, inną trasę rowerową. Teraz pojechać w prawo, a następnym razem około Piszu w lewo i wrócić przez Śniardwy i Mikołajki.  No, przecież jeszcze prawie tydzień będziemy. Wręcz w którejś chwili jeszcze była opcja wycieczki rowerowej do Szczytna. Wypadałoby, żeby cały powiat zwiedzić, ale podobno i miasto nie najciekawsze i trasa tam chyba bez rewelacji, przez pola i wsie. Podjechałem drogą główną kilka kilometrów w stronę Piszu trafiłem na skręt w prawo, powrotem do Rucianego ale inną stroną puszczy. I chyba zaraz, teraz już skręcę. Do Piszu jednak nie dojadę. Zostało ponad 10 kilometrów, a już teraz miałem dużo w nogach. Może następnym razem. To znaczy przed wyjazdem, albo za rok. Ciekawe jednak zjawisko, taki człowiek. Od dawna, gdy gdzieś byłem i mi się coś podobało, mówiłem sobie, że wrócę kiedyś – na dłużej – i dokładniej lub w inny sposób eksploruję. Teraz znowu śmierdzi tym, że Pisz zostanie na za rok. A przecież przyjechałem na 2 miesiące. Wracają słowa pana  Frondy, jak to niezbadany jest poziom kresu luksusu człowieka. Sunąłem przez Jabłoń, miejscowość Wiartel i nad jeziorem o tej samej nazwie. Borówek w tamtym lesie było jeszcze wiele. Skręciłem tam na reklamowane pole namiotowe. Szukam bowiem cały czas czegoś, na co można by się wybrać za rok, aby było to w choć ciut innym miejscu, bo nad Mokrym po tych dwu miesiącach będę już znał każdy krzak. Pole ogólnie okazało się nie najgorsze. Jeden miało fajny temat. Domyślam się, że tamtędy między innymi przeszła naście lat temu słynna wichura, która w Puszczy Piskiej powaliła sosny. Na polanie biwakowiska było wiele pni po tych ułamanych. Ktoś je pozostawił i nabił czy nasadził na nie wielkie dechy, być może zresztą z tych samych powalonych drewien, tworząc w ten sposób stoły. Jak dla mnie, to całkiem ciekawie i z klimatem to wyglądało.

Jazda powrotna do Rucianego szła mi dużo gorzej. Co mnie zresztą dziwiło. I co z tymi marzeniami, zwłaszcza skoro w zasadzie było z górki? Gumę łapnąłem, czy co? Przyjrzałem się chwilę i wyszło, że fatalna nawierzchnia. Lekko mnie to ubawiło, że po jednej stronie drogi jest jeden powiat i nawierzchnia rewelacyjna, po drugiej stronie inny i ledwo się da poruszać. Cóż? W zasadzie u nas, na południu bywa bardzo podobnie. W jakiejś dajmy na to Sopotni wyjeżdża się na górkę po gładziutkim asfalcie, Ne wywłaszczeniu, czyli granicy z Jeleśnią już droga ruina. Docierając z Wiartla do Rucianego trafiłem pierwszy raz na mazurski parking leśny godny uwagi. Owszem są one tutaj, ale zwykle bardzo nieatrakcyjne. Pewnie dlatego, żeby nie robiły konkurencji komercyjnym miejscom, co zresztą ani trochę mnie nie dziwi. W Beskidach bywają takie w bardzo atrakcyjnej lokalizacji. Tutaj pierwszy raz trafiłem na taki tuż nad jeziorem. U wylotu z Rucianego trafiła mi się dziwna sytuacja. Mijałem parę ludzi, stojących na poboczu, po drugiej stronie drodzy. Tacy, no trochę bardziej młodzi niż ja. Co istotne, dziewczyna trzymała w dłoniach grzyby. W zasadzie trzeba by powiedzieć że grzybska, bo kapeluchy one miały wielkości lekko średni piłki nożnej na przykład. Tylko że nawet z pozycji roweru te „huby” wyglądały na takie „solidarnościowe”, czyli ze styropianu. Zobaczyłem też po ich stronie drogi maślaki i rzuciłem się na nie. Dobrze że nic nie jechało, bo zostało by ze mnie też to samo co z solidarności, czyli miazga i wspomnienia. Zbierałem te maślaki żeby też coś mieć i zerkałem na tamtych. W pewnym sensie też solidarnościowo, czyli z zawiścią. Laska stała cała skichana z wrażenia, a koleś gonił dookoła pod drzewkami, jakby jeszcze czegoś szukał. Czego skoro one ze styropianu. Zastanawiałem się po co cała ta akcja w ogóle? Może jakiś perfromance, albo sondaż. Może trzeba było się zapytać, ale bałem się odpowiedzi, że właśnie po to. By sprawdzić ile osób się zainteresuje. Dalszy ciąg przejechałem bez przeszkód i przygód, fajnie było, mam nadzieję że nie ostatni raz.
    Do maślaków jeszcze wracając, to ostatnio niby nimi wysypało. Wcześniej przez lata znałem opowieści rodzinne, jak to ojciec raz w życiu był na Mazurach. Na chwilę wysiadł z auta z potrzebą i wrócił z kartonem prawdziwków. Tymczasem ja tu jestem, drugi miesiąc i dotąd znalazłem chyba tylko dwa kozaki. Teraz maślaki nam wyrastają praktycznie między linkami namiotu i przed wejściem. Jak wieczorem jakiegoś zdeptam po ciemku, rano i tak już jest następny na jego miejscu. Tyle, że to te sitarze. Wartości smakowych i odżywczych nie mają prawie żadnych. Raz coś tam z nich zrobiliśmy i daliśmy sobie spokój, bo potem człowiek w nocy czuł, jak mu wątroba puka po czole.
 Sąsiedzi dzisiaj chyba pierwszy raz błysnęli fantazją. Jedni z nich gdzieś na chwilę wyjechali. Reszta w tym czasie „przejęła” ich przyczepę i zrobili taki niby bar z piwem i zapiekankami. „Sprzedawca” z białej koszulki sobie zrobił coś Ala turban, że wyglądał jak oferent kebabów. Potem tym właścicielom słali mmsy. Oprócz tego wrócił temat ksywek, w czym Beata jest nie do pobicia. Tak naprawdę dopiero teraz i dziś wypłynął wspominany tutaj już wcześniej ksywy dla jednej pani z nich, że jest jak ta gosposia robot z serialu „Alternatywy 4”. Beata się śmiała, że to takie wypieszczone, wymuskane, dla lepszego efektu zostawiła sobie na koniec.
    Pobujaliśmy się znów w hamakach przy ognisku, patrząc w gwiazdy. Gorzej, że już zaczęliśmy deinstalację niektórych sprzętów ogniskowych. I drewno się kończy. Najbardziej to chyba psa zasmuciło.

14.08.2014 (czwartek)

    Ciekawa pogoda dzisiaj była. Wietrznie i częsta przemienność słońca z deszczowością. Co chwilę się a to ubierało, a to rozbierało. Wiało chwilami naprawdę mocno. Tęskniłem za taką, bo przez to upalne lato czuję się nie nasycony mazurska aurą. Poza tym cały dzień piękne chmury nam się nad głową przewijały. Fajnie się je oglądało po dłuższym spaniu i pomostowej kawie. Pobiegliśmy z psem sprawdzić, czy pojawiły się inne grzyby niż maślaki, ale nie.


 Potem szybki i wczesny obiad, ponieważ postanowiliśmy jednak coś zwodować. Pożyczyć od sąsiada łódki i popływać po jeziorze. Nie wyszło nam nic z ewentualnego kajakowania, to łódką wędkarską sobie zrekompensujemy. Psu też powinno być w smak, od dawna chciał się spławiać. Entuzjazm jednak nie znalazł odzwierciedlenia w stanie rzeczywistym. Łódka okazała się mydelniczką o bardzo małych możliwościach. Taką, żeby odpłynąć 100 metrów od brzegu, zrzucić kotwicę i łowić. Sterowność prawie żadną miała ta łupina, masa pary szła w gwizdek złej sterowności. Do tego jakoś nie mogliśmy się usadowić odpowiednio. Pies szybko się zaczął się nudzić, niecierpliwić i piszczeć. Co warte uwagi było, to sytuacja z przeciwległego brzegu, gdy doń podpłynęliśmy. Coś tak się Pikselowi w lesie nie spodobało i zaszczekał. Odpowiedziało mu jego własne echo. Co się mu nie spodobało jeszcze bardziej i następne 5 minut, nim zupełnie nie odpłynęliśmy, szczekał na własne echo, co bawiło nas prawie do łez. Wróciliśmy po 2 godzinach, szczęśliwi że już mamy twardy ląd pod sobą. Stwierdziliśmy zgodnie i stadnie, że jednak co kajak to kajak. Gorzej, że w drodze powrotnej i przy wiosłowaniu dopadł mnie już jakiś spadający jak grom z jasnego nieba smutek, że za chwilę przysłowiową trzeba będzie wracać. Że nie będę szedł do najbliższego skrzyżowania polnych dróg z psem, zastanawiając się w którym kierunku iść dalej, bo można iść w każdym. Będzie droga na pocztę z korespondencją do trudnego klienta, lub slalom między trudnymi sąsiadami. A to ostatnie chyba gorsze.
    Wydarzyło się jeszcze coś szczególnego, wręcz jeszcze przed naszym wodowaniem się. Na łąkę przyjechali nowi, mimo kończącego się sezonu, wczasowicze. Szczególni. Mianowicie Niemcy w dwóch potężnych wozach strażackich z lat chyba 50/60. Mieli w tych wozach spanie, łodzie, rowery, wszystko właściwie. Dwie rodziny z dziećmi. Wrażenie zrobili piorunujące. Śmialiśmy się, że jak przyjadą administratorzy, to im powiemy, że to inspekcja przeciwpożarowa z Unii Europejskiej. Swoją drogą, to drugi taki duży i dziwny niemiecki wóz, czy wozy w tym tygodniu. Musiała polana zaistnieć w jakichś niemieckich przewodnikach jako spełniająca kryteria dla takowych.

    Wieczorem obowiązkowe ognisko. Większe kawały drwa jeszcze zostały, ale brak rozpałki. Chodzę po gałązki choinek. Dopiero teraz odkryłem, późno – cholera, że igliwie to właśnie świetna rozpałka, wręcz nie potrzeba papieru oprócz niego. Tak. Zapewne już niebawem, przez prawie rok, ta wiedza będzie mi bardzo przydatna. Nawet nam się udało zasnąć w hamakach przy tym ognisku, ale koło północy obudził deszcz i trzeba było się zwijać.




Komentarze

Popularne posty