60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXVII

    12.08.2014 (wtorek)

Szedłem rano z psem wzdłuż brzegu i przypomniało mi się zdanie z jednego odcinka fajnych programów, jakie lecą na planete+, cykl „Street art”, czy coś koło tego. Filmy dokumentalne o sztuce ulicznej różnych miast Europy. Graficiarze, aktorzy uliczni – według obecnej mody może trzeba by napisać – outdorowi. Nie jestem wielkim konsumentem takiej sztuki, ale fajnie się ogląda te filmy i fajnie ciekawie przez nie poznaje owe miasta. Na jednym z nich jakiś bardzo młody koleś z Francji wyjmował małe kostki brukowe z ulicy, malował na nich coś – na przykład uśmiechniętą gębulę – i wkładał z powrotem. Tak wiem, to też wymaga zezwolenia, no bo spójność charakteru okolicy, a i na pewno znajdzie się niejeden, zwłaszcza w Polsce, któremu akurat uśmiechnięta gębula nie będzie się podobać. A to dlatego, że to pewnie drwiący uśmiech z tradycyjnych wartości, a to dlatego że to potencjalnie złowrogi uśmiech agresywnego męża przed zbiciem żony, a to że wygląda na pedalski uśmiech, a to że dół i góra gębuli to półkola przypominające sierp z flagi komunistycznej, co z kolei dowodem że komuna wciąż żywa. Mniejsza z tym, może koleś miał pozwolenia. Istotne było jego zdanie, ciekawe w swojej trywialności i pretensjonalności, że sztukę można zrobić wszędzie i z wszystkiego. Przypomniało mi się to, gdy właśnie rano dziś szedłem i po raz sześćdziesiąty któryś zobaczyłem nasz pomost. Pomost, który administrator instalował prawie od nowa u początków naszego pobytu, a który jest krzywy i skokowy jak wykres mojej ekscytacji własnym bieganiem. A może to sztuka właśnie jest, czego Pan był świadomy? Do tego poczynił obserwację socjologiczną, ilu uwznioślonych turystów tak to potraktuje, a ilu przyziemnych będzie utyskiwać, jak to daleko nam do standardów europejskich. A może na przykład to pomost z Ukrainą, czy Białorusią?


Poranek miły, znowu ładna pogoda. Zdarzyła się i kawa pomostowa. Został nam jakiś tydzień pobytu. Wymieniliśmy już parę myśli odnośnie powrotu, mimo że przed nami jeszcze czas, który dla wielu jest całymi wakacjami. W południe pojechaliśmy do Piecek po zakupy i wstępnie w sprawie klepania w samochodzie. Później niż planowaliśmy, gdyż jakoś długo nam szła celebra kawy, śniadania i tego typu spraw. Wyjazd miał efekt, powiedziałbym, bardzo współczesny, bardzo znamienny, bardzo charakterystyczny dla współczesności. Otóż jedyne co nam z niego wyszło, to zakupy. Śmiać mi się teraz chce, gdyż nie raz tak nam się zdarza i w domowych okolicznościach. Wychodzimy z planami, że na zakupy, a oprócz tego wstąpimy a to gdzieś do muzeum, a to na przykład do kina, a to na inne łono kultury czy natury. Z reguły potem jest tak, że właśnie po zakupach nie ma się na co innego siły, jedyne co wychodzi, to zakupy. Co nam nie wyszło, to temat samochodu. Coś zaczęło niepokojąco klepać przy prawym kole. W warunkach stacjonarnego życia byśmy to olali ale fakt, że czeka nas jazda przez prawie całą Polskę, powoduje iż przydałoby się nam jakieś fachowe oko czy ucho dla tej muzyki. Zaliczyliśmy więc tour po pieckowskich mechanikach i nici z tego. Akurat teraz i akurat oni zaprzeczyli mojej dwumiesięcznej teorii o tym, jak to na Mazurach nikt nie chce zarabiać. Sąsiedzi nam mówili, że oni gdy tu są, zawsze dają lokalnym mechanikom auta do podreperowania, gdyż są bardzo dużo tańsi od warszawskich macherów i prawdopodobnie tak robi bardzo wielu. Nie dziwota zatem, że nie chcieli się dłużej zajmować naszą bryką, z którą by się w sumie dużo napracowali, niewiele mogąc zgarnąć, podczas gdy na kanale mają zacne suwy, w których liczyć będą tysiące za prostą wymianę żarówek, czy klocków hamulcowych. Oczywiście z ich perspektywy patrząc rozumiem to, może nawet w sensie ogólnym na ich miejscu postępował bym według dosyć podobnej strategii. W sensie szczególnym jednak i tutaj, no to mieliśmy przed sobą 600 kilometrów i coś z kołem lub zawieszeniem, a więc temat po prostu niebezpieczny. Skoro i tak nie chcieli naprawiać, mogli zaopiniować szanse na bezpieczną jazdę. Tymczasem jeden z mechaników nam wyłuszczył konieczność jakichś absurdalnie abstrakcyjnych napraw przekraczających chyba wartość samochodu, reszta wymagała anonsowania przed wjazdem na swój kanał z dobrze miesięcznym wyprzedzeniem. Zaprzyjaźniony pan ochroniarz z Biedronki utwierdził nas w naszym własnym przekonaniu, że w takiej sytuacji, wbrew ryzyku, należy jechać do „swojego” mechanika. O tyle też nas wkurzyli ci mechanicy, że teraz z perspektywy czasu można napisać co było. A no to, co „nasz mechanik”zdiagnozował przez telefon. Nie powinien to więc być dla nich duży problem. Nieprawdę w zasadzie napisałem, że tylko zakupy nam wyszły. Wyszła nam też wizyta w kościele w Nawiadach, miejscowości położonej praktycznie w pół drogi między Pieckami, a naszymi hamakami. Niby zwykły kościółek wiejski, nawet nie powalający na wizus, żadne gonty i dyle, a z bardzo ciekawym wątkiem w historii, opisanym tam dokładnie na tablicach.

Był to genetycznie osiemnastowieczny kościół protestancki, ewangelicki konkretnie. Wisi w niej na przykład spis mieszkańców gminy, którzy zginęli lub polegli w I wojnie światowej. Po II wojnie natomiast Niemcy na Mazurach mieszkać przestali, przybyli Polacy zza Buga, więc protestantów tutaj nie było, świątynia stała się pusta i niepotrzebna. W 1982 roku wynajął ją kościół katolicki. Nie wiedziałem w zasadzie, że w ogóle takie praktyki miały miejsce. Ze kościół też można wynajmować. Rok jest tutaj znamienny. Fakt, tuż po wprowadzeniu stanu wojennego, nie był to więc szczyt rozwoju Polski. Niemniej jednak jeździły już wtedy wypasione samochody, ludzie miewali walkmany, czy zegarki. Mimo to w tym właśnie 1982 roku cenę wynajmu ustalono na miesięczną równowartość iluś tam tysięcy kilogramów żyta. Pewnie w ten sposób chroniono się przed szalejącą inflacją, ale że w roku kiedy oglądałem w telewizji przekaz unilateralny z Hiszpanii ze Zbigniewem Bońkiem, posiadającym klapki adidasa i koraliki na szyi, funkcjonowała gdziekolwiek w Polsce taka waluta i przelicznik, to był dla mnie istny szok. Może nie też szokiem było dla nas, ale zrobiło pewne wrażenie to, że w tak zupełnie niepozornej placówce „wyhaczyć” można taką ciekawostkę. Nie my to uczyniliśmy, pan Andrzej wyhaczył i nam polecił zobaczyć. Coś to więc było na kształt zdania chłopaka ze „streetartu”, jak to we wszystkim można znaleźć lub stworzyć sztukę. Wszędzie czają się jakieś ciekawostki i paradoksy, a teraz dzięki mniej lub bardziej rozwiniętemu intelektowi można je wyłowić lub nie. Kapelusze z głów więc ściągnęliśmy przed panem Andrzejem i jego poziomem, nie pierwszy raz zresztą i nie ostatni. Wróciwszy jeszcze do tematu alternatywnej waluty, to zjawisko się tutaj utrzymało. Nie ma wprawdzie kwintali żyta, ale ze słynnym „na piwo” spotykałem się co chwilę.
  Po południu wjechało na naszą łąkę zagadkowe auto. Auto? Wypadałoby napisać aucisko, albo jak w tej reklamie, auciszcze. Na niemieckich rejestracjach, z demobilu, takie potężne ciężarowe, ewidentnie przerobione na kampera. Postali chwilę, porozglądali się i odjechali. Coś widocznie nie przypasiło. Śmialiśmy się potem, że może tajemniczy klient, a administratorów nie było. Koleiny na drodze dojazdowej zrobili takie, że chwaląc ich za fantazję, jednocześnie zasmuciłem się jakie taki potężny wóz – większy chyba niż dawne liazy – czyni spustoszenie na tych często gliniastych drogach. Zagraliśmy w bule. Beacie nie bardzo się chciało, co nie przeszkodziło jej wygrać mecz.
Jakaś część sąsiadów z Warszawy jutro wyjeżdża, w związku z czym zrobili sobie bibkę pożegnalną, na którą zaprosili administratorów. „Prezes Staszek” przyjechał w białej koszuli, muszce na szyi i słomkowym kapeluszu. Wyglądał z lekka ofermowacie, tamci się śmiali że to Ojciec Chrzestny. Zapaliliśmy sobie ognisko, wciąż na zayumanym z samego początku drewnie, huśtając się przy tym w hamakach. Wzięło nas na małe podsumowanie. Stwierdziliśmy, że nie żałujemy ani chwili i ani dnia z tego dwumiesięcznego pobytu. Że nie przeleciało przez palce, mimo wcześniejszego strachu, iż ulegniemy pewnej takiej degeneracji i degrengoladzie trwania. W sumie to sztuka, jak na prawie 60 dni i brak presji, czy jakichś ram zewnętrznych. Nie da się ukryć zresztą, że brak właśnie presji był jednym z założeń teoretycznych tego wyjazdu. Wyjazdu, bo wciąż unikam określeń: „wakacje”, czy „ wczasy”. Na jutro zaplanowałem sobie dłuższą wycieczkę rowerową. Mam jeszcze pomysł i potrzebę dwóch tras, zobaczymy czy uda się zrealizować. Dzisiaj natomiast, w którymś momencie w ciągu dnia, zarowerowaliśmy z psem okoliczne pętelki. Udało się zrobić zdjęcie, gdy gadzina czeka na napompowania kółka. Z wielką niecierpliwością. Potem, gdy wsiadam na pojazd, goni jak zwariowany dookoła, gryzie pedały, a następnie pędzi o życie za rowerem. Fetysz to dla niego przeogromny.







Komentarze

Popularne posty