60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXV

09.08.2014 (sobota)

   Rano zaświeciło słońce, świat się trochę podsuszył. Ale to już nie ten żar co do tej pory. Przesilenie lata nadchodzi. Cóż? W naszym klimacie wszystko to szybko mija. Owszem, sporo jest pór ciepławych, ale takiego okresu z konkretnie ciepłymi dniami i nocami już znacznie mniej. Jeden znajomy w związku z tym już od dawna wyjeżdża na Jamajkę. Tam jest cieplej, a u nas ciepłoty tylko chwila. Poza tym to plucha, jesień cholera i nawet ostry mróz się trafia. Nie mówiąc już o tym, że ten znajomy koło windy mieszka i mu wiecznie hałasuje. Tyle, że jakoś od lat na tą Jamajkę się nie wybrał, więc może upały też mają jakieś niuansowe minusy.

Dzwoniłem do domu. Mama nie wie, czy są już ostrężyny. Jeżeli są, to mamy szanse nie zdążyć wrócić i ich nazbierać. Podobno wszystko w tym roku wcześniej dojrzewa.

Przed dwunastą spiąłem się i ruszyłem na rower. Napiszę w związku z tym bardzo jasno, prosto i komunikatywnie. Jadąc pożałowałem każdego dnia z tych dwóch miesięcy, kiedy rowerem nie jechałem. Fantastycznie było. Aura w końcu w sam raz. Słonko, ale w wersji dosyć takiej „lajt”, 22 stopnie według telefonu. Krążyłem leśnymi drogami. Bałem się, że będą nazbyt zmoczone i ubłocone, ale nawet nie. Pojechałem w pierwszej kolejności zobaczyć najładniejszą – wedle słów pani z wernisażu – wieś na Mazurach, Lipowo. A owszem, ładna, ale nie jakoś do przesady. Typowa wieś. Płoty, chałupy i zapach gnoja. Bociany oczywiście wszędzie na czerwonodachówkowych dachach. Było tam jezioro, ale chyba bez szerszego dostępu, z reguły bagienny brzeg. Oczywiście pośrodku wsi obskurny bar, z elementami przy których słynna „ławeczka” z serialu „Ranczo” to loża przedstawicieli naprawdę wyższych sfer. Ale był w Lipowie za to plac zabaw, publiczny, darmowy. Widzę że wszędzie tutaj takie są, nawet w jakichś małych wsiach. Taki program widać, powiatowy. Taka sobie zatem wieś, to Lipowo, wieś jak wiele innych. 

Trzeba jednak przyznać, że rowerem po niej i po okolicy jeździło się dobrze. To generalnie rejon wspominanego już nie raz Kosewa. Zatem chyba nawet bardziej niż w przypadku naszego miejsca z dala od miast, oraz z dala od uczęszczanych traktów pieszo rowerowych z okolic Mikołajek, Spychowa, czy Rucianego. Co zresztą widać po tutejszych polnych drogach.

    W dalszym ciągu jazdy obrałem sobie ostatni fragment spławnej rzeki Krutyni. Byłem tam kilka razy kajakiem, teraz chciałem go zobaczyć z kółek, nie z pokładu. Bardzo mnie korciło zobaczyć pewne konkretne miejsce. Mianowicie ostatni fragment spływu Krutynią, między Uktą a Iznotą, to długie podążanie – jak dla mnie – bajeczną krainą. Płynie się serpentyną, prawie jak w górach. Dookoła natomiast wielokilometrowy pas lasów, łąk i bagien. Krajobraz taki lekko już północny, skandynawski czy syberyjski. Jest w tym terenie coś nie tylko magicznego, ale trwożnego. Płynąc właśnie tamtędy, jakieś dwa kilometry przed Nowym Mostem jest taka ładna i mała zatoczka, gdzie można popływać w bardzo czystej rzece, oraz zrobić sobie postój kawowy w przepięknych okolicznościach przyrody i krajobrazu. Z tłem pól i brzozowego lasu. Jak już pisałem, prze ładnie. Tyle, że znamy to miejsce tylko a aur burzowych.Byliśmy tam mianowicie kilka razy, zawsze tam się zatrzymując i zawsze będąc tam obserwowaliśmy czyniące się granatowym niebo. Potem albo pruliśmy do Nowego Mostu by schować się pod mostem – co się udało lub nie, albo stacjonarnie okutaliśmy się dostępnymi płachtami czy ortalionami, patrząc jak po pobliskich polach tańcują pioruny. Jak już pisałem, miałem wielką ochotę zobaczyć to miejsce ponownie i z lądu, ale wiedziałem, dzięki wcześniejszym internetowo kartograficznym przygotowaniom, że to bardzo trudne. Dać to się da, bo za naszego postoju ktoś tam kiedyś przyjechał samochodem. Ale to trzeba dokładnie wiedzieć którą ścieżyną. Z samej tylko mapy rzecz jest nie do odnalezienia w rozsądnym czasie, dlatego odpuściłem.
(Zdjęcia z dawniejszych lat)


Zawróciłem i udałem się nad Jezioro Gardyńskie. To z kolei przepiękne jezioro, w jeszcze dalszym odcinku, tuż przed Iznotą. Ciche, spokojne, całe tam stada ptactwa. Na trasie jest tuż za miejscem gdzie zawsze nas łapie deszcz. Gardyńskie zatem znamy tylko właśnie z aury tuż po wielkim deszczu lub burzy. Zawsze wtedy wszystko okapuje kroplami, ptaszydła ściągają dziobami ze swojego pierza pozostałość po dżdżu. W uszy wali stukot kropel po liściach, a w oczy przebijające się przez te liście promienie silnego słońca. Tym razem udało mi się z pozycji roweru znaleźć ów akwen i nawet dojechać do niego. Tyle, że tutaj objawiło się innego rodzaju kuku. Nie wszystko na Mazurach, co wygląda iście bajkowo z pozycji większej lub mniejszej łodzi, tak samo bajkowo wygląda z lądu. Inny punkt odniesienia, inne miejsc obserwacji. Do Jeziora Gardyńskiego trudno mi się było dostać głównie z uwagi na chaszcze i podmokłość drogi dojścia tam. Do tego nagle mało co nie wpadłem pod dziwną dorożkę pełną ludzi, która nagle i z nie wiadomo skąd się wzięła. A jak już nad brzegiem stanąłem, nie miało Gardyńskie w sobie ani krztyny tego klimatu, co na spływie. Szybko zatem się odwróciłem i pojechałem dalej, do zupełnego końca Krutyni, osady o przedziwnej nazwie - Iznota.

(Znów zdjęcia z wcześniejszych lat)

Jest jeszcze jedno kuku jazdy rowerem w okolicach kajakowej trasy spływowej. Bywa, że rzeka konkretnie meandruje i wcina się w bór, rowerem pruje się prostą drogą. Trasę dla kajaku na pół dnia, teraz na kołach pokonywałem w kilkanaście minut. 
W zasadzie to znałem to już z pierwszego spływu. W Iznocie właśnie wyszedłem pobiegać i za chwilę byłem asfaltem w Nowym Moście, czyli gdzieś, skąd kajakiem dopływaliśmy jeszcze dobrze ponad godzinę. W ogóle, to z pierwszego spływu zapamiętałem chyba najbardziej właśnie Iznotę. Podjechałem najpierw zobaczyć biwak Cioci Milewskiej, gdzie nocowaliśmy dwa razy. Klimat też trochę jak z filmu o mazurskich wampirach. Zawsze mi się na tym polu podobało. Ale głównie zapamiętam pierwszy raz. Wpłynęliśmy cali mokrzy, po burzy, właśnie z Jeziora Gardyńskiego w taką prawie rzekę o charakterze i roślinności jeziora. Wszędzie było jeszcze pochmurno, a z wody unosiła się para. Nagle, pośród trzcin zobaczyliśmy pomost, z którego młodzież skakała do wody. Dookoła ciemno, chmury, trzciny, las. Scena, jak z wakacji marzeń mojego dzieciństwa. Leśniczówka, woda, las. Wiem, standardy się zmieniają. Teraz stał na polu Cioci Milewskiej jakiś kamper, ale taki wypasiony. No i coś zabawnego. Z pozycji drogi mam z pierwszego pobytu tutaj ładne zdjęcie, jak ktoś na pomoście łowi ryby. Teraz zajeżdżam, też ktoś łowi. Co do wakacji, standardy się zmieniają, co do wykorzystywania pomostów, niekoniecznie.
(Zdjęcia od "Cioci Milewskiej" z poprzednich lat)


 Przejechałem się ogólnie wzdłuż Iznoty, praktycznie 200 metrów ona ma. Między innymi obok słynnej Galindii i Alkoos Grodu. Oba, to takie jakby hotele, bazujące na ofercie quasiwikingowskiej dzikości. Rezerwując u nich pobyt, mieszka się w prawie pierwotnych warunkach, za palisadowym ogrodzeniem. Bardziej znana jest Galindia. Galindowie to był jakiś lud, który tutaj zamieszkiwał dawne czasy. Dosyć prymitywny i agresywny, w prezencji ogólnej przypominający Wikingów, może nawet mający z nimi wspólne korzenie. Bardzo mi się podobała historia zasłyszana kilka lat temu. Właściciele iznockiego - nazwijmy to -pensjonatu Galindia długi czas organizowali taką właśnie jakby historio turystykę. W ramach niej organizowali turnusy, które przyjeżdżały autokarami. Gdy wjeżdżały na teren ośrodka, to tak jakby go zdobywały. Tymczasem obsługa, przebrana za dawnych Galindów, w tej specyficznej ustawce broniła swojego grodu i rzucała się na intruzów z autokaru. Organizowali to chyba do roku 2006, do czasu, aż jakaś pani z Niemiec nie dostała przy tej ustawce zawału. Przestraszyła się bowiem, że bolszewicy ją atakują. W roku 2006.

    Zakończyłem retrospekcyjny fragment wycieczki. Puściłem się dalej drogą wzdłuż jeziora Bełdany. Była to tak zwana Pętla Wojnowska, czyli długa ubita droga. Tyle, że zjeździł ją chyba celem utwardzenia jakiś pojazd gąsienicowy i teraz bardzo trudno przez to rowerem brnąć. Bełdany są w strefie głośnej, więc i na drodze ruch był duży. Co rusz ktoś jakąś motorówę wiózł. Dojechałem do miejscowości Wydminy. Następna, której tu nie znam. Ciekawa, wąska, z przystanią dla motorówek. Z walącymi się też chałupami i równie rozpadającym się przystankiem, ale dom kultury był. 

Fajni ludzie. Zarazili już wczoraj Beatę podróżą do Indii, czy raczej pobytem tam. Bo podobno życie tanie. Od wczoraj chodzi i się śmieje, że za rok jedziemy do Indii i to na dłużej pewnie niż dwa miesiące. Powiedziałem psu, że jedziemy do Indii. Skoczył mi na kolana i zaczął lizać po „fejsie”. Chyba skumał tylko słowo „jedziemy”, a lubi podróże. Reszta zdania raczej nie mogla mu pachnieć niczym specjalnie dobrym.
Stamtąd puściłem się w stronę Rucianego, by skręcić na Wojnowo i przejechać przez tamtejsze ładne pola. Gdy potem znów wpadłem w główną drogę, była pusta, a ja na niej, z muzyka na uszach. Czułem się jak król.
    Sobota, więc na łąkę znów najechała masa ludzi. W tym dwaj panowie, typowi i nietypowi jednocześnie. Nietypowi, gdyż powiedzieli najpierw „dzień dobry” i zapytali się sąsiadów, czy mogą akurat tam się zagnieździć. Typowi, bo po postawieniu masztów, oczywiście otworzyli piwo. Zauważyliśmy z Beatą od początku, że to tutaj bardzo typowe. Panowie, jak tylko osadzą pierwocinowe szczątki domostwa, bach browara. A sam muszę się przyznać, że ten „browar” to tutaj wchodzi jak już dawno żaden nie i nigdzie. Zapaliliśmy ognisko. Wypadało, bo przecież drewno przytachane tutaj z takim poświęceniem i ryzykiem trzeba w końcu spożytkować. Czadowa noc. Gwiaździsta i z księżycem. Przyszli na chwilę gorliczanie.
W Ameryce Południowej podobno gorliczanie też byli, więc mogłem się pochwalić kapeluszem za „łan złoty”.
Noc naprawdę godna, pełna gwieździstość. Nic dziwnego, w końcu pora w sam raz na to, prawie połowa sierpnia. Lecące meteoryty i te sprawy. Znakiem tego jeszcze dekada i zaś tutaj zaczną się zimne noce, że para z ust poleci. Może jednak ten znajomy ma pełną rację? Tylko co wybrać, Jamajka, Indie Ameryka Pd.? Z Ameryki Pd. Się tutaj dorobiłem kapelusika i koszulki „Czegewary”, z Jamajki sprintu Usaina Bolta gdy jestem w jeziorze a na łące deszcz pada i dobytek na zewnątrz wisi, z Indii z kolei pomostowych medytacji nirwanicznych przy falującej wodzie. Będzie o czym myśleć w długie, jesienne, podgórskie wieczory.

Komentarze

Popularne posty