60 dni bez prądu - Dziennik namiotowy XXVI

10.08.2014 (niedziela)



Dzisiaj nam się trafił znamienny dzień bardzo. Nie, nie tylko dlatego, że pogoda piękna. To żaden wyjątek, taka jest od masy tygodni.  Znamienny z wielu powodów. Między innymi i na początku to powód nie tyle przykry, co smutny w widoku swoim. Otóż leżąc na hamakach i hamacząc się, mieliśmy okazję z daleka obserwować zwijanie się mini obozowiska sąsiadów. Nie chodzi właściwie o smutek czyjegoś wyjazdu. To smutek jakiegoś niespełnienia. Przypomniał mi się tutaj tytuł książki, jaki kiedyś z Agą przeżywaliśmy, „Smutek spełnionych baśni”. Ale nie, tutaj to będzie coś mocno innego. Znacznie bliższego reklamie telewizyjnej, która jakiś czas temu leciała. Któregoś banku. O zwiedzaniu „muzeum niespełnionych marzeń”. Gdzie to klapki na kupce piasku symbolizowało czyjeś marzenie wyjazdu nad morze. Załóżmy, że tamta reklama był migawką, a my dzisiaj, przed oczami mieliśmy prezentowaną średniometrażową etiudę, jaką ktoś na tej bazie nakręcił. Napiszę ponownie, że jedni sąsiedzi z Warszawy się pakowali. Sąsiedzi, czyli Pani, Pan….. Przepraszam, Pan, Pani i ich 16 letni syn.  Najpierw więc tata z synem poszli zwinąć boisko i siatkę do badmintona. Chłopak rozłożył ten sprzęt na początku i razem z drugim nastolatkiem raz zagrali. Potem chłopak poszedł do jeziora umyć i złożyć sprzęt wędkarski. W drugi dzień ponad dwutygodniowego pobytu raz z tym drugim nastolatkiem pomoczyli kije z pomostu, potem już nie. Po powrocie poszedł na tyły i odpiął rowery, które przyjechały z nimi z Warszawy i przez ponad dwa tygodnie, od samego początku, nie były ani razu  w ruchu. No cóż? Nie było czasu, bo pan siedział z piwkiem przed przyczepa cały czas, a chłopak spał do 14, potem wychodził na godzinę, by zaraz wracać, jechać na tablecie. Za to pani zdążała panów nakarmić, posprzątać za nimi i jeszcze w bule zagrać.

Znowu  kawa pomostowa, dawno jej już nie było. Przeewoluowała z hamakowej. Potem podczas pływania w jeziorze dotarło do mnie, jak bardzo się zresetowałem podczas tych bardzo wielu tygodni. Jestem tu i teraz, może pierwszy raz w życiu tak bardzo. Nie interesuje mnie polityka czy czyjś stosunek do życia.
    Dzień znamienny też dlatego, że ta data, to miał być kolejny przełom. Tego dnia mieliśmy jechać do Mrągowa na koncert w amfiteatrze. Projekt Arboretum, folkowy. Nastawiałem się na to od wielu miesięcy. Dostałem wiadomość na „fejsbuku”. Wtedy myślałem, że będzie to w ostatnich dniach naszego pobytu, a zatem okoliczność kończąca. Teraz jesteśmy nastawieni na powrót 18/19 sierpnia. Niemniej jednak data samego koncertu już nadeszła, a więc materializuje się finał naszych wakacji.
    Pojechaliśmy zatem do Mrągowa, które niezmiennie bardzo się nam podoba. Najpierw zerknęliśmy na jakiś festiwal kresowian, czy coś w tym stylu. Potem zjedliśmy jakiś miejski i niedzielny obiad w restauracji, skutkiem czego na koncert się mało co nie spóźniliśmy.
    Sam koncert był, kolokwialnie sprawę określając, taki sobie. Do przyjęcia, ale nie wybitny. Przedstawienie właściwie. Tradycyjna muzyka i teksty, recytowane przez Wojciecha Malajkata. Koncert jak koncert, ale okoliczności niesamowite. Przedstawienie w amfiteatrze, w tym w którym jest piknik country i mazurska noc kabaretowa. Przepiękny, zwłaszcza w tych okolicznościach pogodowych. Ustawiony ku południowemu zachodowi, czyli o tej porze świeciło na nas słońce. Jego promienie fantastycznie odbijały się od aluminiowych elementów konstrukcji. Taką jakby tylną ścianę sceny stanowiła przezroczysta siatka. Z tyłu widać było, jak te same promienie odbijają się od tafli jeziora. Jak dookoła pływają ludzie na łódkach, kajakach. Pełna sielanka i wakacje, mimo że już 10 sierpnia.





Fantastyczny amfiteatr. W Żywcu akurat remontowali lokalny, myślałem, że będzie równie fajny. Owszem, coś ma w sobie. Poza tym że dużo mniejszy, to jeszcze kojarzy mi się z kawałem z podstawówki:
- Panie doktorze, wszystko mi się kojarzy z seksem.
- A co to jest? (pyta doktor pokazując długopis)
- Cycki.
- No wie pan?
- Co, wie pan? Przecież to pan mi te świństwa pokazuje.

  Gorsza sprawa, że w drodze powrotnej coś nam zaczęło niepokojąco klepać przy kole w aucie. Mam nadzieję, że nic poważnego, bo przed nami jednak 600 kilometrów.
    Dzisiaj podobno jakieś fascynujące zjawisko na niebie jest, superpełnia księżyca. Przebiega jakoś szczególnie blisko czy szczególnie długo wokół ziemi, podobno jakoś w skali dziesięcioleci. Rzeczywiście daje czadu nieźle. Fantastycznie wygląda teraz łąka, bo ten księżyc rzuca światło jak niekiepskie ognisko i magiczno trwożnie drzewa rzucają cienie. A w tle sąsiedzi roztrząsają, czy aby Legia nie otrzymała zbyt wysokiej kary ten walkower, że powinna być finansowa. Raczej na pewno za wysoka. Ja tam uważam, że błąd formalny to błąd formalny, nie ma o czym mówić, walkower. Tyle, że ewidentnie w Legii ktoś za tą sprawę powinien beknąć. Poszedłem na pomost jeszcze od innej strony zobaczyć tą pełnię. Niesamowicie. Tafla jeziora ani nie drgnie, a jezioro jak w dzień. Chyba zresztą ta pełnia się udziela i oddziałuje na ludzi, bo sąsiedzi coś się ostro przy ognisku pokłócili.

11.08.2014 (poniedziałek)


  Cóż? Zdarzył się mimo wszystko dzień bez większej historii. Większość jego padało lub było smętnie. Temperatura wyraźnie spadła, noce chłodniejsze. Majowo – czerwcowe. Apropos czerwca. Stwierdziliśmy podobnie z Beatą, że końcem czerwca było tutaj chyba najładniej. Zwłaszcza jak chodzi o koloryt
Pod wieczór, mimo aury, wybraliśmy się na krótki i miły spacer po naszych leśnych drogach. Bardzo mi się to tutaj podoba, że wychodząc z polany, można jeszcze iść i iść, zanim trafi się na jakąś śladową cywilizację. A do tej większej, to ho, ho, kolejnych 7 km. Beata ładnie i ciekawie wygląda w płóciennym wdzianku i gustownych „trepach” na deszcz. Śmieję się, że w końcu wygląda tak, jak chciała w dzieciństwie, czy Pipi Pończoszanka. Cóż? Ileż my tu już rzeczy robiliśmy albo widzieliśmy, o których myśleliśmy lub marzyliśmy w dzieciństwie? Przez ten reset zapomniałem zresztą ile tak naprawdę mam lat. szaty roślinnej i przejrzystość powietrza.


Wbrew dacie przyjechało na łąkę trochę nowych gości, w tym trochę indywiduów. Między innymi bardzo fajni ludzie, rodzinka polonusów z Wiednia. Mają vana i niefartownie zatrzasnęli sobie kluczyki w samochodzie. Wiedeńczyk przyszedł do warszawskiego taksówkarza, zapytać co dalej. Tamten od razu wiedział, co w  takiej sytuacji, bo się tutaj często zdarza. Znaczy się, dzwoni się po pewnego pana do Szczytna, który za kilka stówek w kilka sekund wchodzi.
Przyjechał też ponownie pan Andrzej, zaprzyjaźniony wędkarz, który był tu kilka tygodni temu. Kiedy nas zobaczył, zaśmiał się, że chyba czas stanął w miejscu. Przyjechał ze słynną żoną. Słynną, bo od powiedzenia, że inne kobiety ładniejsze, ale żona to żona. Przyjemna i miła osoba. No i faktycznie zaraz widać, że jego żona   
    Doczytałem kryminał Maryniny. Denny, ale skoro byłem za połową, trzeba było już skończyć. Przeleciałem po łebkach, żeby poznać finał treści.   
   



Komentarze

Popularne posty