Kolejność ma zawsze znaczenie

Myślałem że to jakiś specyficzny rodzaj muzyki, tymczasem trzasnęły mi słuchawki. W jednym uchu tylko było cokolwiek słychać. Trudno, i tak długo wytrwały. Oryginalne do tego telefonu, to niemało wytrzymały, półtorej roku. Nie jestem już taki ześwirowany oczywiście, że kroku bez bitów nie zrobię, ale okoliczność nadchodziła szczególna. Busem miałem jechać do domu. A w busie, to wiadomo jak jest, lepiej mieć uszy zatkane. Na któryś z trzech wariantów zawsze się trafi, nie ma innej szansy. Mogą to być panie w sile wieku, narzekające wraz z kierowcą na ZUS. Może to być, chociaż coraz rzadziej jest, puszczone na pełne głośniki disco polo. Ale ewidentnie i najbardziej to mnie wpienia puszczone na cały regulator Radio Zet. Ze szczególnym akcentem na telefony doń od rzekomych słuchaczy, którzy ad hoc sobie "kolną" i wygrywają 40 tysięcy. Przede wszystkim, to nie rozumiem, czemu takie coś musi w tym busie iść tak głośno? Drze potem japę Grzesiek, czy inny Kamil, że wygrał taką kasę i potem mi dzwoni w uszach, że kawał grosza prościej niż biblijna manna z nieba i eteru spada. Może tak głośno i tyle razy, żeby w końcu też zadzwonić? Jak we wiadomym dowcipie o pytaniu kiedy wygra się w totka? Może jakiś metafizyczny alert? Niedawno miałem podobny, bo po dwóch latach w tym samym miejscu Polski mi poszła śruba w samochodzie po ojcu, wielodziesięcioletnim śrubiarzu. Może teraz jakiś dziadek, któremu nie szło w totka, nadaje z dalszego eteru?

    Miałem rację, kierowca i jakaś pani perorowali o ZUSie. No, tyleż samo jest, co i nie ma o czym mówić. Pomyślałem, że najlepiej z tego wybrnę, jeśli puszczę swoje radio. No bo radio, zwłaszcza jak mówione, obleci na jedną słuchawkę. Włączyłem. Ale nie wiem, czy na lepsze wyszło? Było bowiem radio mówione, tylko jedno, wiadomo jakie. Tutaj i tego już nijak bym za metafizyczną próbę nawiązania kontaktu nie określał, bo nie pomnę w rodzinnych opowieściach nawet pradziadka co dzień po kilka różańców odmawiającego. Chyba, że to proponowana opieka na przejazd,ale tak lepiej nie ma co myśleć. Przerażony tym co słyszę, czyli jak wiele niedobrego czynię rzadko włączając to akurat radio, przejechałem palcami wzdłuż niekumającej słuchawki i stał się cud. I w drugiej usłyszałem, może nie z nieba, ale z Torunia płynący głos. Skoro tak, to chętnie i namiętnie przełączyłem na swoją playlistę. Poleciało, The Cure:

"... However far away 
I will always love you 
However long I stay 
I will always love you...."

Trzeba przyznać, że pasujący do późno listopadowej szarówki za oknem. Niby ładne, niby lovesong, ale skojarzenie moje  z tym utworem jest bardzo jesienne. Może przez to, że na ten okres przypadła jego premiera, dawno temu.

    Wyjąłem książkę. Dla statystyki właściwie i jedynie chyba. Kryminał można czytać  w podróży, ale ostatnio szybko się dekoncentruję, zostawiając wzrok na wrażeniach za oknem. Otworzyłem i o mało mnie krew nie zalała. Bo każdego kiedyś zmierzi i zmrozi jego brak poczucia estetyki. Strona w książce założona była płatkiem Molly, czy jakiejś innej, acz równie zapewne zacnej marki papieru toaletowego. Co jakąś porzuconą otwieram, to krew mnie zalewa, bo czymś takim mam założoną. Poniekąd nie jest to dziwne, najlepiej się czyta w ubikacji, czy łazience. Spokój, mało dekoncentrujących zewnętrznych bodźców, subtelny szum wody. To też i potem o taką właśnie zakładkę najłatwiej. Zresztą, nie takimi cudami się w życiu zakładało książki. Inną, widelcem, grzebieniem. Ba, ja jak ja. O innym cymesie kiedyś słyszałem. Znajomy mi powiedział:

- Wie pan, co ostatnio w książce znalazłem, czym była założona?

- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z aktualnym i niestety generalnie częstym stanem swojego umysłu.

- Pięćdziesiąt euro. Nieźle, no nie?

- Nieźle, pogratulować - odparłem z miną i grą jakiegoś co najmniej Holoubka.  

- No, to ja już pójdę, do widzenia.

- Do widzenia.

Nie wiem czy z mina akurat Holoubka, w każdym razie godnego aktora, udającego podziw. No, do jasnej cholery, no!? Pięćdziesiąt euro!? Trzeba dodać, że było to w czasach, kiedy siła nabywcza tej waluty była wyższa. To człowiek tyle potu wkłada w to wszystko, tyle tomiszcz co chwilę przerzuca i wertuje, z efektem jak według tytułu, czyli mniej niż zero, ani pięciogroszówki, ani nawet obola, a tu taki - za przeproszeniem - śląski ciul, taki - jak to na jakimś filmie mówili - lokalny gamoń sobie 50 euro znajdzie. Nie, no, oczywiście że mu gratuluję. Pięćdziesiąt euro!? Aktorsko szybko zamieniłem się z Holoubka w Louisa De Funesa. Kolo jeszcze nie doszedł do drzwi za węgłem, już leciały za nim moje wyimaginowane pershingi. Nie! Z największym dla Polaka afrontem, polską bronią trzeba. Pognali za nim wojowie Polan spod Cedyni. Chwilę potem ścigały go wyimaginowane moje wojska połączonych - królestwa i korony pod Grunwaldem. Nie gorsza była husaria, na czele której goniłem tego niesłusznie obdarowanego przez los nuworysza. Ostatecznym ciosem jednak okazał się nasłany przez mnie minister obrony narodowej, galopujący na kocie prezesa i wymachujący teczką. Drzwi się zamknęły. To byłaby informacja promująca czytelnictwo, te 50 euro, a nie jakieś: "Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka". Ruszyłem przeglądać tomiszcza, prawie jak poszukiwacz złota, tyle że poszukiwacz złota miał przynajmniej sito w ręce. Ja tylko ręce, tysiące tomów i masę czasu. Trochę się w tym czasie znalazło.

    Chyba pierwsze co pamiętam, to zakładka dosyć smutna i przygnębiająca, tak treściowo, jak i wizualnie. Była to kartka wydarta z zeszytu w grube linie. Postrzępiona prawa krawędź świadczyła, że czyn zapisania jej i przekazania treści nie był specjalnie planowany. Wytargana gdzieś na szybko z zeszytu. Potem zapisana pismem lekarskim. Że lekarskim, świadczyła nie tylko kaligrafia, ale i treść. Smutna. Lekarz informował pacjentkę, że w trakcie zabiegu musiał usunąć ciążę, o której ta nawet nie wiedziała. Mocno wynikało z treści, że się tłumaczył. Zapisane było półtorej strony. Trzy czwarte kartki wypowiedzi jednej strony, gdzie drugiej strony nie widać, czy nie słuchać. Pożółknięcie papieru robiło za łzy. Pozostaje pytanie, dlaczego ta nota znalazła się w książce? Żeby zapamiętać miejsce czytania, to raczej słabe wyjaśnienie. A na pewno nie główne. Rzecz to taka, że na widoku trzymać nie można,wyrzucić też nie za bardzo. A może była to wiadomość napisana przez lekarza i wsadzona potem do książki pacjentce, która z takich czy innych powodów już jej nie przeczytała?

    Miałem do czynienia z dużą ilością zakładek  do książek pochodzących od osoby, można powiedzieć, że znanej publicznie. Zrealizowanej jako naukowiec, jako autor, jako artysta, jako działacz. Tak naprawdę, to większość tych zakładem stanowiły pocztówki z lat 60, czy 70 tych. Komuś się ewidentnie powodziło. Widokówki pochodziły z przeróżnych miejsc Europy, gdzie w tamtych czasach nie było łatwo pojechać. Nie tylko blok wschodni i demoludy, ale też Niemcy, Szwajcaria, Hiszpania. Kolorowe i czarno-białe, tak landszawfty, jak i wizerunki miast. Pocztówki te pochodziły z przeróżnych krajów, ale miały jedną wspólną cechę na rewersie. Sposób podpisu. Pod każdą figurował napis: "Pozdrawiam Cię, Zbigniew - Twój syn". Zapis taki, rzecz jasna świadczy o nich obu. O kompleksach i poczuciu niższości syna wobec ojca, skoro przypominał mu, że jest jego synem. Ale też o megalomanii ojca, skoro pocztówki z takimi de facto wstydliwymi dla niego słowami syna, przechowywał w ogóle, i to przechowywał w swoich książkach.

    Nie żeby smutno i ponuro musiało być, zabawne rzeczy również znajdowałem. Oczywiście, że ewentualna zabawność jest cechą względną. Zależną od wrażliwości, poczucia humoru, podejścia do życia. No, mnie na przykład ubawiła, jako zakładka, ludzka czaszka na papierze. Fragment z jakiegoś przedwojennego atlasu anatomicznego, który miał rozkładane plansze. Ktoś odciął, oderwał, odpadł fragment zawierający właśnie czaszkę. Z jednej strony ilustrowała układ mięsny i nerwowy, z drugiej kostny. Precyzując, to może nie tyle zabawna była sama czaszka jako zakładka, co bardziej tym osoby jaki sobie wyobrażałem, używający i co kartka patrzący na taką część i taki aspekt ludzkiego ja. Jakoś się do niej przyzwyczaiłem i trzymałem sobie na wierzchu. Zabawnie to było, gdy ktoś się zapytał, czy mam coś o Danii. Pokazywałem czaszeczkę. Hamletyczny element.

    Miałem w rękach dwoje zdjęć jako zakładki. Ubawiłem się, gdyż były to fotografie pani, którą znałem, powiedzmy że jako czterdziestoletnią, a na fotkach miała około dziesięciu lat. Przełom lat 70 i 80 tych, typowe zdjęcia z ówczesnej wizyty papieża Jana Pawła II w Polsce. Charakterystyczny dla tamtych lat papier, albo sposób wywołania. Te zdjęcia nie były oczywiście w sepii, ale prawie, prawie. Wszystkie wówczas, nawet moje z przedszkola, jak sobie teraz przypomnę, miały taką żółto - pomarańczowo -  brązową poświatę. I to dosyć mocną. Właściwie to wszystko tonęło w tych kolorach. W efekcie nawet czarny garnitur czyiś stawał się brązowawo brunatny. Pierwsza fotografia była dosyć znana, może należąca do takich w seryjnej sprzedaży. Papież w białym stroju klęczący na lotnisku i całując ziemię, obok samolot i asysta podhalańczyków. Detaliczniej, to papież w biało brązowym odzieniu, z tyłu biało brązowy samolot, obok wojska -  podhalańczycy w strojach jak na zdjęciach z epoki, zielono brązowe mundury zatem. Papież całował i wycałował, zmieniając oblicze ziemi, tej ziemi. Z oblicza posępnego, burego, rudawego i rdzawego, na świeży, kolorowy, cyfrowy wręcz. Drugie zdjęcie to już pewnie na tamte czary rarytas dla Pani, do której należały. Ona sama w towarzystwie i w objęciu Jana Pawła II. Zapewne chwila nieprawdopodobnego szczęścia dla osoby wierzącej. W objęciu papieża, z którym się wiąże wielkie nadzieje. Który, między innymi on, niedługo odmieni oblicze tej ziemi z brązowawego na cyfrowy. Niestety dla tej pani też cyfrowy, w znaczeniu - zero jedynkowy. Bo niespecjalnie była z życia i kraju zadowolona.

    Kolejny zestaw, to znów pakiet od jedne osoby. Zaciekawił mnie, ponieważ w większości była to korespondencja miłosna jakiejś pary, zgromadzona w jednym miejscu. Niby nie szaleję za "Big Brother" i tego rodzaju ekshibicjonistycznymi cudeńkami, jednak nad tym zestawem się zatrzymałem, bo z dat imienia i nazwiska i dziewczyny wynikało, że mam pełne i niezbywalne prawo ją znać, w związku z czym poszukiwałem zdjęcia czy innego potwierdzenia. Przegląd czyichś relacji, właściwie to kilkudziesięciu lat wspólnego życia. Chwyciłem go i zastanawiałem się przez chwilę, od której strony zacząć? Stanęło na prawą, dalszą i zganienie samego siebie za brak zdecydowania. Gruby plik listów, starych legitymacji, różnej maści biletów, druków. Chyba był to zły wybór, zła strona, bo leciało chronologicznie, wstecz. Pierwszy druk, to był list napisany w komputerze, wydrukowany. Jej do niego. Zestaw pretensji o przysłowiową źle położoną łyżeczkę i bardzo wielu epitetów. Te epitety to nie grypa, z powietrza się nie wzięły. Z początku listu wynikało, że pisany był tuż po ich rozwodzie. Potem następował zestaw fotografii. Zdjęć coraz szczęśliwszej, czteroosobowej rodziny. Dzieci coraz młodsze, oni coraz szczuplejsi i coraz bardziej uśmiechnięci. Wspólne wakacje, wspólne święta. Narodziny drugiego, pierwszego, ślub. Potem, z uwagi pewnie na stan techniki, raczej pismo i druk wyparły fotografie. Bilety z wycieczek w latach studenckich, nawet legitymacja ISEC, było kiedyś takie coś. Organizacja studencka, czy uczniowska, chyba trochę piramida jakby. W końcu kartka, której po pobieżnym oglądzie trochę nie zrozumiałem, gdyż na początku napisane było jego nazwisko, na końcu jej. Kartkówka z chemii, napisana na ocenę -4. Listopad 1989. Na drugiej stronie kartki podpisana ona i jakieś wersy. Trochę mi znajome, ale pisane odręcznie, więc nie wszystko rozczytywałem, nawet mało co wręcz. Przyciągnął wzrok ten napisany drukowanymi, podkreślony:

"....Whatever words I say 
I will always love you ...."

Skoro tak, to drogą skojarzenia szybko rozszyfrowałem pozostałe wersy:

Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am home again 
Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am whole again 

Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am young again 
Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am fun again 

However far away 
I will always love you 
However long I stay 
I will always love you 
Whatever words I say 
I will always love you 
I will always love you 

Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am free again 
Whenever I'm alone with you 
You make me feel like I am clean again 

However far away 
I will always love you 
However long I stay 
I will always love you 
Whatever words I say 
I will always love you 
I will always love you 

<iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/ks_qOI0lzho" frameborder="0" allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen></iframe>

Komentarze

Popularne posty