Festiwal w bule - pochwała powolności remake

Najsampierw może ciut o otwarciu oficjalnym imprezy. Gospodarze, czy właściwie organizatorzy, słyną z tego, że wielką wagę przykładają do tematu gości z zagranicy. Może maja swoje słuszne powody, ale trochę to nasuwa skojarzenia z minioną epoką polityczną i oczekiwaniem na dolary. Wymienione są polskie kluby i już, po czym zapraszany zostaje „one of us” z każdego kraju i dostaje „pierniczka”. W tym roku też tak było, a i powód szczególny, bo przeróżni byli zagraniczniacy. W tym też tacy z Walii, USA i Brazylii. No i jak już byli powymieniani, to się okazało, że jeszcze o dwóch nacjach się zapomniało. Znamiennych w obecnej sytuacji politycznej. Węgrzy i Białorusini.
Gra była niezła jak na brak treningu. Szczególnie w niedzielnych dubletach, dodatni i korzystny bilans. Cieszyło jednak bardzo, że wygrywaliśmy przegrywane mecze. No i że prawie każdy kończyliśmy po czasie. Pełna kontemplacja, spacerki dla szachowej analizy, emocje jak na grzybach – jak to gdzieś mówili lub pisali. I to ciągłe wysłuchiwanie, jak to się z nami dobrze gra, bo jesteśmy tacy spokojni. Do czasu dobrze, jak ta powolność nie zaczęła wkurzać, zwłaszcza przy końcu czasu i niekorzystnym wyniku. I ta Beata, stary wyjadacz, zagadująca wszystkich dookoła, nie pozwalając im wejść w pełni w analizę sytuacji. 
Mniejsza o większość, jak mawiają. Świetny mecz mieliśmy z Ukraińcami. Niby nic, ale jedna z pierwszych partii nam nie wyszła, potem grali stabilnie i zrobiło się 10:5 dla nich, przy końcu czasu. Błysnąłem sprytem szachisty, mówiąc, że gramy teraz na czas, bo lepiej przegrać 11:5 niż 13:5. Tyle, że akurat w ostatnim rozdaniu zdobyliśmy 3 punkty. Następne było ostatnie, po czasie. Rafał chyba się wystrzelał, ale Beata postawiła genialną kulę. Blisko celu, do tego w dołku, trudna do wybicia. Nasi rywale zużyli cały arsenał na nie. Pozostałem sam, na placu boju. Jeden punkt już mieliśmy, na 10:9, ale w związku z końcem czasu nie miało to znaczenia. Szansa na zepsucie była żadna. W związku z końcem czasu ileś razy się przeszedłem, luknąłem, z góry, z dołu, z lewej, z prawej. Rzuciłem jedną, wpadła na remis. W to samo miejsce drugą, na wygraną.
Z pamiętnych spraw, to nazajutrz, skoro świt, w pierwszym meczu zatem, graliśmy ze starszymi od nas (nie wypominając wieku) panami ze Śląska. Daliśmy im do wiwatu w pierwszym rozdaniu, biorąc 4 punkty. Czyli dużo. Bilardowo wypchnąłem jedną kulkę ze środka, na plastelinie kortu fajnie swoją tocząc i poszło. Zadowolony byłem z siebie. Z wykonania i konceptu. Na odwrót właściwie, bo najpierw zaistnieć musi koncept. Potem panowie się wzięli. Trochę my, trochę oni, ale w skali poszczególnego rozdania zrobiła się wyrównana gra. Wygraliśmy bodaj 13:7. Tylko Beata się martwiła, że źle zrobiliśmy. Trzeba było iść powoli. A nie zaraz 4:0, bo przez to panowie się spięli. To co? Miałem sobie odmówić takiego efektownego zagrania? Poza tym może przy 1:0 by się spięli i tak, a 4:0 to jednak nie mało.
No i na koniec, na deser, ostatni mecz ostatniego dnia, creme de la creme. W dubletach mecz z reprezentantkami Polski, a przynajmniej jedną. Druga może miała tylko koszulkę, ale i tak robiło to grę. Realia są takie, że ta rzeczywista kadrowiczka tylko swoimi 3 kulami powinna wygrać z naszymi 6. Z uwagi na to, że kadrowiczka, na sympatię i szacunek, ograniczę się do ostatniej rozgrywki. Znów „przegrywalim” na trudnym i nieco nieobliczalnym boisku 7:6. Skończył się czas i panował nam ostatni rzut. Beata ponownie świetnie postawiła i została jej kula jako prowadząca. One się wykosztowały z arsenału, znów zostałem na polu walki. Spacerek, jeden, drugi, enty. Look w lewo, w prawo i takie tam. Emocje jak wiadomo gdzie. Można było zepsuć i np. wybić ten nasz jeden punkt, albo dobić ich. A jeden już był. Beata mówiła, czy go może nie wziąć. Ja na to, że będzie remis. Ona, że remis i następna rozgrywka, bo triumfator musi być. Ja na to, że nie. Jak ni wygramy teraz, to potem już nie. Pierwszą z trzech kul tak spokojnie i właściwie rzuciłem, że wpadła w okolice 2 punktu dla nas. Kadrowiczka pomierzyła i jęła gratulować. 8:7 dla nas.
Po czymś takim, po takich dwóch dniach, po takich emocjach, nie pozostawało nic innego, jak w poniedziałek znów iść grać.

Komentarze

Popularne posty