Rumunia IX - do Apuseni




Na koniec naszej małej włóczęgi po Rumunii zaplanowaliśmy kilka dni w górach Apuseni, parku narodowym niedaleko północnej granicy kraju, z Węgrami. To karpackie góry ze skałami, krasem, taka troszkę jakby Mała Fatra.
Przy ładnej pogodzie zjechaliśmy z drogi ekspresowej na Kluż Napoka. 


Gdzieś u początku gór złapał nas drugi podczas trzech tygodni w Rumunii deszcz. Kupiliśmy w wiejskim sklepie pyszną kiełbaskę. Chleb mniej pyszny, bo w całej właściwie Rumunii pieczywo nie było mocną stroną oferty. 





Za cel obraliśmy przełęcz i miejscowość Padis. 



Zostało nam do niego kilkanaście kilometrów drogą, która według nawigacji miała całkiem wysoką kategorię. Kilkanaście kilometrów, czyli niewiele czasu. W pewnej chwili, do czego nas już Rumunia przyzwyczaiła, wjechaliśmy tą ważną drogą na bezasfalcie pośród lasu. Kamienie, dziury, kałuże. Pomyśleliśmy, że ok, trochę można. Wiedzieliśmy już, że w tym kraju tak jest, że występują kilkusetmetrowe placki bez asfaltu. Sporo już się tymi wertepami najeździliśmy i na myśl o nich zawsze śmialiśmy się z anegdot o skali trzęsawki. Po pierwsze, to wieźliśmy przez wertepy duże słoneczniki w worku. Zachciało się nam kiedyś połuskać nasiona. Wyjąłem z worka i się zdziwiłem, że zjedzony. Ale nie, wszystkie nasiona były, tylko w worku. Tak trzepało, że wytrzepało wszystkie nasiona słonecznika. Drugie co, to mieliśmy w szafeczce grzanki z bułki na czarną godzinę. Po jeździe po wertepach taka godzina nadeszła. Sięgnąłem po pojemnik i okazało się, ze z grzanek została bułka tarta.
Tak więc wjechaliśmy na wertepy do Padiz, po ważności drogi sądząc, że bez asfaltu będzie kilkaset metrów. 


Luknąłem na nawigację i coś mi nie grało. Jak to, 15 km i godzina do celu? 


Błąd jakiś, pomyślałem i brnęliśmy dalej. Zerkam za chwilę, podobnie. Myślę, gps się skiepścił. Ale nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać stwierdziwszy, że to nie awaria nawigacji. Po prostu kilkanaście kilometrów pojedziemy przez wertepy.


No jechaliśmy. Wielka kałuża, 4 metry, wielka kałuża. Naprzemiennie kamory albo stromizna. Mijaliśmy nawet takich, którzy wymiękli. Mijaliśmy tez jakąś poważna kiedyś stację myśliwską, pewnie dla Caucescu. 



Skończyć się to nie chciało. Pokazywało się wiele takich nawierzchni i stromizn, przez które się cykałem jechać, ale za bardzo nie było jak zawrócić, bo – pomijając obsuwę w marszrucie – trzeba by znów jechaś przez już ominięte przeszkody. W końcu nastała jakaś wielka stromizna. Aż się bałem o auto Salamandrę, które jest Renaultem Traficem, a nie jeepem. Na szczęście droga skręcała wcześnie od tej stromizny i szła do jakichś zabudowań. 


Pomyślałem, że do Padiz to pewnie skręt tam, do tego domu i potem gdzieś w bok. Nagle pojawił się jakiś pasterz z kijem. Zawołał do nas, czy mamy jakiś problem? Pytanie przewrotne, bo u nas to od dawna zaproszenie do bójki, ale on widać było, że z troski pyta. Beata zawołała, że noł problem. Ja jednak widziałem problem, bo teraz trzeba było się już wspinać prawie pionowo. My byśmy dali radę, ale samochodzik? Cóż mu było czynić, też dał radę. Wspięliśmy się dookoła lasu lądując w efekcie po drugiej stronie górki, niż dom tego pasterza.
Tam właśnie było Padiz. 




Konkretnie, to najpierw znaleźliśmy się w miejscu, co do którego do dziś nie wiem czy to też Padiz czy nie, ale była to przełęcz nad miejscowością Padiz. Piękne. Kończyły się wertepy i zaczynał asfalt na końcu, a jednocześnie początku świata. Sedlo, po słowacku pisząc. Po lewej i prawej pagórki, przed i za nami morze gór w popołudniowym słońcu. Zjeżdżaliśmy drogą asfaltową w dół, by zobaczyć centrum Padiz, bo internet polecał go na nocleg. My jednak wiedzieliśmy już, że spać będziemy na przełęczy, mimo tego iż ktoś się tam już rozbijał. Padiz okazało się ładne i kilkusetmetrowa droga do niego przez piękny las, ale rzeczywiście wróciliśmy się na przełęcz.
Nie było tam właściwie parkingu tylko taki mały placyk asfaltowy. Stała na nim Yariska jakichś dwóch dziewczyn, które rozbijały obok mały namiocik właśnie. 


Powiedzieliśmy im cześć i bez większej refleksji wpakowaliśmy się Salamandrą na klepisko z drugiej strony drogi. Zrobiliśmy sobie kawę i delektowali się widokami. 



Poszliśmy na krótki spacer po pasterskiej okolicy, a jak wróciliśmy, to stała przy nas Policja. 


Nie, nie rozstrzelali nas, nawet nie dali mandatu, jak w Polsce. Nawet nie upomnieli. Po prostu poinformowali, że to rezerwat i nie można stać autem poza wyznaczonym miejscem, nawet na klepisku. Powiedzieliśmy że ok i stanęliśmy na tych paru metrach obok Yariski dziewczyn, które okazały się jedna Niemką, drugą Portugalką. Niemniej ładnie i ciekawie tam było. 






Ale lepszy numer to był z dziewczynami, bo one miały już namiot rozbity. Panowie też im przekazali, że tak nie można. One na to jakieś: „Acha...” z wielkim zdziwieniem. Po czym po prostu poinformowały, że one tylko do jutra, jutro się zwiną. Poszły robić swoje, ani gestem nie zdradzając świadomości, że w sumie to musiałyby natychmiast poczynić deinstalację nanoobozowiska.
Popołudnie było piękne, wieczór też. Bardzo mnie w nim ujęła jedna scena. Jakaś para z dzieckiem dokulała się z hulajnogami, żeby zobaczyć zachód słońca. 


A noc? Z wielką przygodą, ale to zupełnie inna historia, na którą zapraszam niebawem.

Komentarze

Popularne posty