"Nie wiem, co będzie jutro"


Pandemia pandemią, obostrzenia obostrzeniami, zachciało mi się pójść do fryzjera. Włosy za długie urosły, zaczęły przeszkadzać, do tego nawet na konserwy czasem potrzeba zmiany spadnie. Pełen byłem optymizmu, bo niedawno żona była u fryzjera właśnie. Tak chyba ad hoc poszła, przyszła. Kowida raczej nie przyniosła, a przynajmniej nic o tym nie wiemy, fryzurę zmieniła. No i mnie mówi też: "idź, niech ci fryzurę zrobi". Taa, akurat. Nie no, wiem że podobno są jacyś męscy fryzjerzy (jakkolwiek oksymoronicznie to nie brzmi), że robią nieraz karierę, spore pieniądze. Może w Warszawie, może w Krakowie, może w Bielsku-Białej, może nawet w Żywcu. Ja jednak bywałem u fryzjera i w Warszawie, i w Krakowie, i w Bielsku-Białej i w Żywcu i w każdym przypadku żądanie fryzury było jakąś abstrakcją. Zawsze kończyło się obcięciem na prawie zapałkę. No bo po co inaczej? Człowiek miał na oczach ścinane włosy, w głowie wiarę w czyjąś fachowość, a budził się na tym fotelu z fryzurą zrobioną "na zapałkę". Innej nie było, od kiedy pamiętam. Zatem jak słyszę żonę i jej: "niech ci fryzurę zrobi" to wewnętrzny rechot mną zaczyna rządzić, no ale to żona mówi, to wiadomo, nie oponuję. Idę z wiarą niemowlaka w rzetelność świata, wracam jak frajer recydywa. Tak poszedłem i tym razem, chociaż teraz akurat żona była sceptyczna czy mnie w kowidzie przyjmą. Ale oczywiście: "niech ci zrobi fryzurę" usłyszałem. Poszedłem. Zalecony miałem zakład niedaleko domu. Podobno fajne babki i dobrze tną. Może i dobrze, ale jakby nierychło. Na drzwiach bowiem była wywieszka, że tylko rezerwacje, mimo iż przez okno było widać, że pusto w lokalu. Ciekawsze było jeszcze co innego. To mianowicie, że umówić się można "wyłącznie telefonicznie". A ja stałem pod drzwiami. Nie wiedziałem więc, czy mam wejść, czy telefonem zadzwonić do zakładu, stojąc przed jego drzwiami, bo wyłącznie telefonicznie. Jak w skeczu chyba Kabaretu Moralnego Niepokoju, gdzie koleś musiał telefonicznie zamówić bilet kolejowy do Małkiny czy Mławy, stojąc przed ladą kasy. Zaryzykowałem i wszedłem. Rzeczywiście było pusto, ale rzeczywiście okazało się, że tylko z rezerwacją. Postanowiłem się więc zapisać. Na zeszyt. Myślałem, że nazajutrz termin będzie, bo było to po południu. Okazało się, że jednak nie. Przyszły tydzień. Obojętnie do kogo. Wróciłem do domu, gdzie okazało się, że przecież  są jeszcze z drugiej strony co najmniej dwa zakłady fryzjerskie, gdzie powinni mnie opitolić. "I niech ci zrobi fryzurę w tym męskim", usłyszałem już za progiem. Rzeczywiści był tam jeden fryzjer taki nastojasczyj męski. Z fotelami jak za komuny, bordowymi ala autobus ogórek  i ogólnie z klimatem jak za PRL. Ponury wizus zza okna, ale cóż? Męski to męski. Podszedłem pod witrynę, nic nie wyczytałem. Tuż po wejściu natomiast przywitała wywieszka, że czynne do godz. 17.00. Akurat była 16.10, co w połączeniu z tym, że lokal był pusty, wydawało się dawać prawie stuprocentowe szanse. Wchodząc usłyszałem rozmowę z zaplecza. Zerknąłem tam i zobaczyłem, że to rozmowa dwóch fryzjerów z tego zakładu. Nie no, nie musza mnie w dwójkę opitalać, ale to szanse powodzenia przedsięwzięcia jeszcze bardziej zbliżało do stu procent. Podchodził do mnie starszy, a ja z oczywistością, prawie bezgłośnie i bezsłownie pytałem, w którym fotelu usiąść? A pan do mnie:

- Zamykamy.

- Ale pisze że do 17.00?

- Ale zamykamy. Gdzieś indziej proszę pytać. 

Cóż? Zastanawiałem się, czy aby nie mamy jakiejś rocznicy Monty Phytona. Ale chyba nie. W zasadzie nie było powodu, żeby wyjść obrażonym. Facet nie ma uważam obowiązku mnie obsłużyć. Nie musisz też chcieć pieniążków ode mnie. Rzuciłem więc, żeby zrobić i rzucić cokolwiek.

- A jutro o której można przyjść - zapytałem, nie wątpiąc, że wyrecytuje mi godziny otwarcia.

- Nie wiem, co będzie jutro - odpowiedział pan fryzjer.

Wyszedłem, nie pamiętam już czy powiedziawszy "do widzenia". Palnąłem się w głowę, że może trzeba było powiedzieć, że "pawiany wchodzą na ściany" albo "żyrafy wchodzą do szafy". Widocznie byłem za mało z tego osiedla, może zresztą mam coś sanepidowskiego wypisanego na twarzy. Ogólnie przypomniała mi się scena z filmu "Giuseppe w Warszawie". Staszek wyszedł z łazienki prosto na kurs podchorążówki, gdzie kilkanaście osób biegało po pokoju. Na pytanie o co kaman Maryśka, wołając do sali: "więcej pojedynczych", odparła: symulujemy prywatkę. Wraz z demonem wytrwałości, który w takim aż natężeniu rzadko mnie nawiedza, wdepnąłem po drodze do jeszcze jednego zakładu. Prawie wdepnąłem na, bo że przywitały mnie to nie warto pisać, jakieś młode dziewczyny. Na starcie, ze śmiechem jedna powiedziała, że one od kosmetyki, a pani fryzjerka prowadzi ważną rozmowę telefoniczną i nie wyjdzie. Zaśmiałem się, że pewnie dzwoni do lekarza i za teleporadę obiecuje teleobcinanie. Popatrzyłem  na zegarek. Do zamknięcia, formalnego zamknięcia, jeszcze kwadrans, ale cóż? Skoro pani dzwoni? Zostałem bogatszy o jakąś paczkę fajek, piwo i trochę. Nie to nie. A podobno żyjemy w czasach, kiedy tylko pieniądz się liczy?

Komentarze

Popularne posty