Wyłomostrada do nieba


Zdjęcie: Parafia Ewangelicka w Białej.

Luteranie wiedzieli, co to są introity. Ja też Na pierwszym planie jednak miałem odpowiedź, że to introity to poziom, na którym instalowałem pierwsze liny poręczowe w czasie wspinaczki. Wspinaczką jedną wielką było zawsze dla mnie całe nabożeństwo niedzielne w kościele ewangelickim w Białej, czyli w Bielsku-Białej. Czasy zresztą zamierzchłe, pretrzecioerpeowskie. Zaczynałem gdzieś przy schodkach na ambonę. Miałem świadomość, jakiego wyćwiczenia palców wymaga dźwignięcie się na bardzo małej grubości sznurach lin z sieci rybaków, od płaskorzeźby na dole ambony. Ale najwyraźniej dawałem radę się podźwignąć. Brnąłem dalej, na górę, ale byłem w jakiejś pomniejszonej skali. Z daszku ambony na bok, właśnie na tablicę z introitami. Tak, tam były poręczówki, ale wiadomo, że oczyma wyobraźni większość trasy przebywałem sposobem naturalnym czyli na rękach. Potem po bocznych ścianach na najwyższe piętro. W dół? Nie pamiętam. Być może na westernowo, czyli skokiem na żyrandol, z bujaniem się. Jakiejś zejście musiało być, bo w dalszej części nabożeństwa wspinałem się na tą ścianę (nazwy naukowej nie pamiętam) za ołtarzem. Dlaczego się wspinałem? A jakże, można by teraz pisać, że aby się zbliżyć do Boga. Nie ma co się jednak tak ubrązawiać. Trochę ówczesnych i wczesnych fascynacji wspinaczką, no i ucieczka przed nudą. Z tą sytuacją mi się kojarzy słyszana lata temu piosenka Janerki, której współcześnie jakoś nie mogę odnaleźć w necie. Śpiewał tam jakoś: „Chciałbym polecieć……. (gdzieś)”. A potem był mówiony refren: „ty emigrancie”. Nie czułem się wtedy z tym źle. Nie czułem się w tej kwestii gorszy od siedzących w ławach obok rówieśnych sióstr i braci w osiedlowym wpierdzielu za to że się jest ewangelikiem. Żarliwa i nader manualna (o werbalnej nie wspominając) obrona przed takowym, była wtedy dosłowną codziennością, podobnie jak obrona przed wpierdzelem za bycie z innej części osiedla, bycie grubszym rudym, noszącym książki do szkoły w plecaku, zabiedzonych. Wszystko to w czasach kiedy – jak twierdzi kilka grup na fejsie – „było jakoś fajniej”, a ludzie byli dla siebie życzliwsi. Nie czułem się gorszy, bo miałem przeświadczenie graniczące z pewnością, że młodzi współbracia przychodzą tam dla większych benefitów słodyczowych od współbraci z zachodniej kierunkowo Europy, czyli NRF i Holandia lub zachodniej politycznie, czyli ze Szwecji. Niech mają, albo mieli, powód właściwie jak każdy inny. Szanowałem.

Trochę coś chyba zyskałem na swoją obronę, we własnych oczach przynajmniej, dobrych kilka lat później, pewnej niedzieli, Nie była to kościelna niedziela. Zalegiwaliśmy z przyjacielem na wersalce. Znacznie obok oczywiście. Dzień był jakiś jesienny, ponury, a kac przeogromny. Przepicie, dosyć wtedy rutynowe i cykliczne niedzielnie – prawie jak regularność wizyt wielu w kościele – spowodowało, że żaden z nas nie miał siły sięgnąć po pilota i zmienił kanału w TV. A leciał  w nim chałowaty Polsat i niemniej chałowaty serial „Młody Indiana Jones’. Chała chałą,  ale była jedna scena, która mimo kaca postawiła nas do pionu i wywołała salwę śmiechu podziwu. Mianowicie młody Indiana Jones spotkał Lwa Tołstoja, który zdaje się był antyklerykałem. No i powiedział Lew do Indiany zdanie: „szukać Boga w kościele, to jakby zapalać kaganek, żeby lepiej zobaczyć słońce”.

Nie byłem w kościele w Białej od tamtych lat chyba nigdy. No, może raz, na pogrzebie, ale gdzieś z tyłu. Niedawno scrollowałem fejsa i wpadł post ze strony parafii. Dotyczył uroczystości rocznicowych założenia kościoła. Pierwiastek boski powinien przebijać się co kilka kadrów. Czy tak? Nie wiem. Patrzyłem na introity. 

Komentarze

Popularne posty