60 dni bez prądu - Dziennik Wakacyjny I
MIAST WSTĘPU
Rok wcześniej, podczas sierpniowego pobytu na Mazurach, tak dokładnie
to razem z rowerem płynąc promem po Śniardwach, pomyślałem, że taniość
naszego pobytu tutaj powoduje, że warto byłoby za rok przyjechać na całe
lato. Na prawie dwa miesiące. Powstał potem w cieple domowego ogniska
plan takich właśnie wakacji. Nisko budżetowych, z biwakowaniem – zatem
spartańskim zapleczem i dogłębną eksploracją najbliższej okolicy jako
celami. Ta okolica to Jezioro Mokre w powiecie Mrągowskim. Wiem, że
obecnie jeździ się po świecie, ale Cierzpięty to też świat. A
eksplorować jest co. To doskonała baza wypadowa na wycieczki rowerowe,
piesze, samochodowe, bieganie z psem. Do dyspozycji setki kilometrów
leśny drożyn, szlaków rowerowych. Lasy, jeziora, rzeki, zabytki, ryby,
grzyby.
Powstał taki pomysł i cały rok staraliśmy się by się ziścił, acz nie
będę wpierał, że były to jakieś nie wiadomo jak znojne starania. Po
prostu tak samo pozwalały na to okoliczności, jak rok wcześniej. Chociaż
nie. Trzeba było w ekspresowym tempie zawieźć lokatorom nową lodówkę,
bo wynajęcie mieszkania było jednam z warunków wyjazdu. 2 miesiące w
głuszy możliwe i założone budżetowo dlatego były, że tam tanie życie,
ale i tak na tak długi czas pieniążki będą potrzebne. Na szczęście umowa
wynajmu była prolongowana, w związku z czym mogliśmy jechać.
22.06.2014
Wyjeżdżamy, co dla wielu jest szokiem, na 2 miesiące. Szokiem właśnie
dla wielu są 2 miesiące wczasów, choć ja lubię prostować, że to po
prostu dwumiesięczna przeprowadzka. A że to przeprowadzka w okresie
wakacyjnym, skutkująca niepracowaniem zarobkowym, w jakimś sensie
wczasy. Zostawiam swój interes i jadę. Interes? Teraz się spostrzegłem,
że jeśli założyć, iż interes ma Kulczyk, to mój powinien by być wzięty w
100 cudzysłowów. Część spraw służbowych zleciłem rodzicom, dzięki i w
tym miejscu im za to, i jedziemy na 2 miesiące na łąkę na Mazury. 2
miesiące bez kranu. Za to z zaznajomionym i polubionym na facebooku
Mrągowem, by wiedzieć, co się w okolicy w tym czasie dzieje. Sam trochę
jeszcze w to wszystko nie wierzę, bo przecież w 2 miesiące to już w
dziejach całe imperia powstawały i upadały. Niestety albo na szczęście
ja nieporównywalnie większą część miewam takich dwóch miesięcy, kiedy to
moje ciągle jeszcze potencjalne imperium nie powstało, alei zaczątki
jego nie stały się zupełnym gruzem po fundamentach, więc nie ma co
trzymać tyłka ściśniętego stresem.
Przy pakowaniu i nieco później kołatało mi się po głowie:
„....Jak biec do końca, potem odpoczniesz...”
Pojechali.
Droga przebiegała standardowo, rutynowo wręcz. Nie jesteśmy oczywiście
zawodowymi kierowcami, ale akurat tam jechaliśmy już kilka razy,
zapamiętane, więc teraz jak po sznurku. Z uwagi na to, że – z
przeróżnych pobudek – zabraliśmy ze sobą dobre pół chałupy, auto było
solidnie napakowane, a i my nastawieni byliśmy tego dnia na przejazd
saute, bez zwiedzań ekstra, pruliśmy do celu, raz szybciej, raz wolniej,
bez nastawienia na dodatkowe doznania. W zasadzie nadmienić można tylko
epizody. Jeden z ich miał miejsce po czasie, gdy zapragnęliśmy
uskutecznić jakąś przerwę na mały, przygotowany wcześniej posiłek i
kawę. Ogólnie wybieraliśmy się – co właściwie należało zaznaczyć na
samym starcie i to wytłuszczonym drukiem – na wczasy niskobudżetowe, ba,
bardzo niskobudżetowe, więc nie wchodziła w grę restauracja czy jakiś
nieco bardziej wypasiony zajazd. Mieliśmy zapamiętany jakiś parking przy
drodze i przy barze, za którym było składowisko europalet. Gdzieś za
Częstochową, a przed skrętem z „gierkówki” na Warszawę. Pamiętałem z
poprzednich razów, że stały tam zwykle panie nienajcięższych obyczajów,
współcześnie i mocno kolokwialnie zwane tirówkami. Notabene, stało się
to dla nas asumptem do rozważań na temat tego, dlaczego teraz znacznie
mniej niż kiedyś widujemy tych właśnie pań przy dwupasmówach, względem
lat na przykład dziewięćdziesiątych? Widocznie świat tak popinkala, że
kierowcy nie mają czasu przystanąć na takie relaksy cielesne, zwłaszcza
niezaplanowanie. Zwłaszcza kierowcy z samochodów od kół po szczyty
uzbrojonych w GPS i wszelkiej innej maści nawigacjo – lokalizatory. Szef
spedycji pewnie ma na mapie oflagowane miejsca gdzie dotąd owe
niewiasty stały i przy każdym sprzęgnięciu się lokalizatora z
chorągiewką automat zaraz zaczyna wybierać numer telefonu kierowcy. Cóż
się potem dziwić, że Putin szaleje, gdy Rosja traci takie istotne dotąd
źródło dochodów.
Wyłowiliśmy
na szczęście na trasie ten parking i zajechaliśmy do stolików. O dziwo
między europaletami nie ujrzeliśmy pań w miniówkach, tylko jakąś dużą
dosyć grupę starszych, specyficznie wyglądających ludzi i jakiś stolik z
wyszynkiem. Potem następnych kilku z nich przysiadło się do naszego
stolika. Z języka, jakim się posługiwali, wydawali się być może
Holendrami. Przyuważyłem, że wszyscy mieli te same napoje, takie same
kanapki i owoce, słowem regularna wałówa, jak na kolonii, czy czymś
takim.Potem, przechadzając się z psem, przyuważyłem z kolei, że między
europaletami eurogoście, będący najwyraźniej jakąś wycieczką emerytów,
mieli rozstawiony stolik, na którym ktoś w charakterze pilota czy
wodzireja wydawał seryjne półfastfudowe posiłki. Zatem emerytowanym
obywatelom lepszej i bogatszej – starej unii szkoda było 5 euro na
posiłek w restauracji. Rozumiem że to wyższy poziom ewolucji socjalno
ekonomicznej i Holendrom nie imponuje snobizm tak samo bardzo, jak
Polakom wydawanie kroci na żarcie. Ale z kolei, jeśli oni nam nie dadzą
zarobić tych 5 euro od holenderskiego łebka, to kiedy my ich poziom
osiągniemy? Znów będą musieli wyskakiwać z dotacji. Jakieś eurosieroty
to były, widać.
Mniej
więcej razem startowaliśmy dalej. Domniemani emeryci okazali się
Duńczykami z napisem na autokarze: Olsen coś tam. Potem się nieco
ścigaliśmy i śmiali, że Gang Olsena nas goni.
Za Ostrołęką zaczęła się klasyczna mazurska pogoda, czyli przegląd
wszelkich możliwości. Deszcz i zaraz potem słońce, okraszone dodatkowo
wszystko wiatrem i pochmurnością. Po którymś deszczu pierwszy chyba raz
widziałem tęczę, która wyrastała jakby dosłownie z ziemi. U nas wyłania
się gdzieś zza góry, wszystko abstrakcyjnie i gdzieś w oddali. Tutaj
kolorowe paski wychodziły komuś ze spodu stodoły.
Za Myszyńcem zaczęły się już ładniejsze okolice kurpiowskie. Nie miałem
jednak cierpliwości ich kontemplować. Dłużyła mi się już jazda i dopadł
lekki strach, że trzeba będzie po ciemku szykować sobie spanie. Czego
potem w sumie żałowałem, w podobnej atmosferze w mej głowie przeszedł
przejazd przez początek Mazur, południową część powiatu Mrągowskiego.
Śmigaliśmy przez Rozogi, Spychowo, Stare Kiełbonki. W miarę zbliżania
się do celu, oprócz zmęczenia, targały też nami oczywiście pozytywne
emocje. Że to już, po roku czekania. No i ciekawość, kogo tam
zastaniemy. Powiedzmy szczerze. Mniej tutaj szło o kwestie towarzyskie, a
bardziej o to, jakie miejsce na polanie będzie dla nas. Z zapartym
tchem przejechaliśmy więc ostatnie 2 kilometry szutrową drogą przez las.
Wjeżdżamy, a tam zupełnie pusto. Nie ma się co czarować, ucieszyło nas
to. Rozbijanie i instalacja obozowiska w spokoju, a przede wszystkim
pełny wybór lokalizacji. Z uwagi na zmęczenie tenże właśnie wybór
zaplanowaliśmy na rano. Na razie czym prędzej ruszyliśmy zerknąć na
jezioro. My, bo pies oczywiście, dwa razy szybciej niż my, pędził
znaczyć swoje terytorium.
Jezioro wyglądało chyba piękniej, niż je zapamiętaliśmy z poprzednich razów. Tonęło w półmroku pochmurza godziny 21.45.
Na
szczęście na północy dzień trochę dłuższy niż u nas na południu,
zwłaszcza że to było tuż po nocy świętojańskiej. Po krótkim przywitaniu
wróciliśmy się na polanę, organizować szyki. Szybka narada i stanęło na
tym, że z uwagi na późną porę zanocujemy w samochodzie. Szybko nam
poszło. I prowizoryczne rozpakowanie się i zaśnięcie. To drugie skutkiem
zmęczenia podróżą i radości ze wciągania powietrza, za którego smakiem i
zapachem tak się stęskniliśmy i którego tak wyczekiwaliśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz