Historia jakich niewiele

Pierwszy raz zwróciłem nań uwagę, gdy siedział na balustradzie balkonu 4 piętra ze spuszczonymi na zewnątrz nogami i opalał się. Podkreślić tutaj trzeba, że temat tyczy się czasów, kiedy niekonwencjonalność działań była jeszcze mniej mile widziana niż obecnie, pierwsza połowa lat 80-tych.
    Podobno przez kilka lat studiów "waletował" w akademiku. A niby wtedy codziennie chadzały komisje, poszukujące tego sortu zaradności. W związku z czym Tadziu ów, przez kilka lat, dzień w dzień stawał na parapecie jednego z pokoi. Gdy usłyszał, że szanowna i szacowna komisja z niego wyszła, szybko parapetem przeskakiwał do tego wcześniejszego - skontrolowanego już - pokoju, dematerializując się z lokalu będącego na kolejce dla kontrolerów. Tak przez kilka lat. Słynna polska zaradność.
Dla mnie kultowy i zapadły w pamięć był inny epizod, też z tamtych jego czasów. Tadziu studiował prawo. W Krakowie, czy Katowicach. Aspekt niedokonany jest tutaj bardzo trafny. Podobno skutkiem działalności opozycyjnej, notorycznie repetował kolejne lata. W domu rodzinnym oczywiście przekaz był akuratni. Kiedyś ojcu wypadł wyjazd służbowy właśnie do tych Katowic, czy Krakowa, zabrał matkę, odwiedzą synka. Nie wiedzieli oczywiście, gdzie Tadziu mieszka. Przez wąski strumień przepływu informacji między nimi oficjalnie, a nieoficjalnie z powodów, jak we wcześniejszym akapicie. Zaszli zatem do dziekanatu, zwłaszcza że wtedy był obowiązek zgłaszania w sekretariacie, gdzie też student mieszka. Poprosili sekretarkę, żeby sprawdziła pod jakim adresem zamieszkania lub pod jaką salą zajęć uczelnianych znajdą syna, Tadzia Czecha z 4 roku prawa. Sekretarka wodzi palcem po zestawie i mówi:

- No, nie widzę tutaj takiego.

Na co mama:

- Proszę jeszcze raz sprawdzić. Tadziu Czech na 4 roku, taki mały, łysiejący, wszyscy go lubią.

Ta ponownie wodzi, wodzi:

- Nie ma. To może sprawdzę na 3 roku?

- Tadziu by nas nie oszukał, na pewno jest na 4 roku!

- To nie chodzi o oszustwo. Może kontynuować jakiś kurs z poprzedniego roku i formalnie być na 3, a praktycznie na 4. 

- Dobrze, niech pani sprawdzi. Tadziu Czech. Taki niski, łysiejący, wszyscy go lubią.

Sekretarka wertuje kartki, wodzi palcem,  w końcu mówi:

- O, chyba jest! Tadeusz Czech?

- No no! Tadziu, taki niski, łysiejący, wszyscy go lubią!

- Jest, ale na 2 roku.

Tadziu wszedł do holu korytarza gdzie miał zajęcia. Dopadł go ojciec. Przywitali się i tata się pyta:

- Tadek, bo mama już wie na którym jesteś naprawdę roku. To co my teraz zrobimy?

- Jak to co, tata!? Pójdziemy się upić!

Prawdę pisząc nie wiem, czy poszli akurat w tym celu. Wiem natomiast, że zapamiętałem ta kwestię na długo, jako swego rodzaju maksymę. czy motto.
    Niezależnie od roku, długo potem Tadziu studiów nie kończył, potrzebne mu były do korzystania z absurdów PRL. Dochrapał się bowiem funkcji kierownika Studenckiej Spółdzielni Pracy w naszym całkiem niemałym i wojewódzkim mieście. Stanowisko jakoś absurdalnie dobrze płatne, jednak by je piastować, należało być studentem, Tadek więc brał dziekanki, powtarzał lata, korzystał z wszelkich tricków, bo nie opłacało się mu nie być studentem. Siedziba tej spółdzielni w naszym mieście zlokalizowana była na kolejowym dworcu głównym. No i podobno, że kiedy, przechadzając się, Tadziu zakosił z wagonu towarowego mundury milicyjne. Trochę to teraz hardkorowo brzmi, bo w systemie de facto totalitarnym i nie tylko, zaginięcie części militariów to duża sprawa. Znacznie większa, niż zaginięcie flaszki, kilku flaszek, czy nawet kilku skrzynek wódki. Może więc w tej opowieści jest jakieś przekłamanie, może poszło o opcję pośrednią, w każdym razie liczy się anegdota a nie real. Schował zatem te mundury do szafki w domu. Potem kiedyś spotkał na ulicy kolegę z klasy z technikum, czyli z miasteczka położonego kilkadziesiąt kilometrów od naszego, wojewódzkie. Umówili się na konkretny termin, że tamten, dajmy na to Marian, Tadzika odwiedzi w domu. Uczynił to. Zaczęli pogawędkę o starych Polakach. Nagle drzwi się  hukiem otworzyły, wpadło kilku osiłków(kilku z nich znałem z siłowni, robili wrażenie), w tym jacy w tych ukradzionych mundurach milicyjnych. Tadzika za łachy(za PRL raczej nie było ubrań, choć po ostatniej wizycie w Decathlonie stwierdzam, iż teraz też ubrań nie ma tylko, łachy) i do drugiego pokoju. Marianowi ręce do tyły, przed biurko, przd lampkę, na szybko zainscenizowane przesłuchanie w warunkach domowych:

- Ja niewinny jestem, przez przypadek tutaj się znalazłem.

- Na pewno. Kazimierza Sikorę znasz?

- No, chodził z nami do klasy, do technikum.

- Siedzi u nas za ulotki. Piotra Kolbowskiego znasz?

- Uczył PO u nas w technikum.

- Zamknęliśmy go za tworzenie organizacji paraterrorytycznej. Jak do tego dołożymy tego delikwenta zza ściany, to sam widzisz, ze marnie z tobą.

Nagle słychać jakiś łomot i przepychanki. Do pokoju wbiegł Tadziu, odepchnął jednego z "oprawców" i wrzasnął:

- Marian, uciekaj!!!!!!

Zawsze podkreślałem niedźwiedziowatość takich przysług, no bo dokąd uciekniesz? Niemniej jednak Marian zaczął wiać. Pędził szybko, ale przedpokój w tamtym mieszkaniu był  strasznie długi, więc zanim dopadł drzwi wyjściowych, powinien był usłyszeć wołanie Tadzika:

- Marian stój, żartowaliśmy!!!

Na nic się zdało. Pędził tempem prawie że ówczesnego rekordzisty świata w sprincie, Carla Lewisa. Tadziu popatrzył na kumpli z siłowni i zawołał:

- I coście narobili? Teraz go gońcie!

No i zaczęli go gonić przez osiedle. Byczki z siłowni w mundurach milicyjnych. Jeden z nich potem opowiadał, że nietęgo mu był stykać się wzrokiem z mijanymi, umundurowanemu, goniącemu dosłownie Bogu ducha winnego leszczyka. Byczki z siłowni, ale leszczyk Marian na sporym strachu, więc długo uciekał. Dopędzili go gdzieś na końcu osiedla dopiero. Chwycili i powtarzali że żartowali, ściągając te mundury czy czapki. Marian na to, dopytawszy się czy rzeczywiście żartowali i uzyskawszy potwierdzającą odpowiedź, wyrżnął najbliższemu z piąchy w przysłowiową mordę(nie taki znowu leszczyk), wsiadł do autobusu i odjechał. 
    Najbardziej jednak zapamiętałem pewne posiedzenie u Tadzia, nocne, co najmniej po świt. Osiągnięcie świtu nie było trudne, gdyż była to krótka noc, początek czerwca. Dokładnie 3 czerwca 1989 roku, sobota. Dzień przed wyborami parlamentarnymi, o których mówiło się, że pierwsze częściowo wolne. De facto początek, albo najistotniejszy moment zakańczania PRL. W sensie formalnym rzecz jasna, bo co do nieformalnego, wielu miałoby inne zdanie, czy zaistniał czy nie. Powszechne dosyć jest zdanie, że ten czas nie doczekał się jeszcze nie tylko adekwatnego dla swojego znaczenia, ale właściwe i jakiegokolwiek opisu. Literackiego, filmowego, artystycznego. Czas specyficzny ze swoistym zapachem. Przynajmniej dla mnie. Dla każdego swoisty zapach ma jego czas. Czas kiedy wypływa się na szersze wody, poznaje dalsze rewiry świata niż własne podwórko, zaznaje smaku innych doznań niż strzelona bramka czy nowa czekoladka. Jakoś tak w ten wieczór i noc przed wyborami zebrało się u Tadzia sporo osób. U Tadzia, który nie tylko był tam i wtedy szyszką "Solidarności" na szczeblu co najmniej wojewódzkim naszego miasta, ale i facetem z nieprzeciętnie dużym intelektem. Wdał się w długą perorę na temat czekających nas czasów. I to nie dnia, tygodnia, ale lat, i to wielu lat. Skurczybyk przewidział wszystko. Nawet zjawiska bardzo nieoczywiste dla większości będących tam, którym się wydawało, że upadek "komuny" to panaceum na wszystko, łącznie z młodzieńczym trądzikiem.Przewidział mnogość partii i niewydolność wielu kadencji parlamentu, kłopoty z lustracją, ponowne dojście "komuchów" po kilku latach do władzy. Przewidział wszystko i nic dziwnego w związku z tym, że z początku był kandydatem na posła kontraktowego sejmu. Po krótkim czasie ustąpił miejsca facetowi, który się bardziej rozpychał i głośniej krzyczał i który od tamtej pory do dziś właściwie jest jakimś etatowym działaczem i kandydatem. Sejmy, rady miejskie, prezydenty miasta, rady nadzorcze. Ustąpił, potem podobno wszedł w biznesy. Oprócz biznesu zakosztował też innego smaku naszych czasów, mianowicie rozwiódł się. Skutkiem tego zaś wyprowadził się, nie mieszkaliśmy już obok siebie, dla mnie zniknął.
   Niedawno wpadła mi w ręce pewna książka. Całkiem obszerna historia NSZZ "Solidarność" w naszym regionie. Zatrzymałem się przy niej właściwie tylko dlatego, że mi się Tadziu zaraz przypomniał. Zaraz i pierwszy raz od nie pomnę już kiedy. Zrobiłem to, co prawdziwy czytelnik i intelektualista, czyli zacząłem od zdjęć z tyłu książki. Nie było go. Nie Zauważyłem "Tadzia Czecha", łysiejącego, uśmiechniętego, którego wszyscy lubią, Zabrałem lekturę do domu, bo nie chciało mi się w to wierzyć, skoro to taka fisz regionu była. Przeczytałem biogramy ważniejszych postaci książki. Nie było "Tadzia Czecha", łysiejącego, którego wszyscy lubią. Przeczytałem spis funkcji i zajmujących je osób. Też nie było postaci o wiadomych cechach. Przeczytałem całe rozdziały, tyczące się czasów, które znałem i przeżyłem. Żadnej, nawet najmniejszej wzmianki o facecie.Zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. Prawie jak Dawid Weiser z książki, czy filmu. Weiser lewitował, może łysiejący "Tadziu Czech", którego wszyscy lubili, też. Może oderwał się swoim całym jestestwem, z czterema literami na czele, od tej balustrady balkonu i poszybował tam, gdzie szybowały wszystkie samolociki z kartek papieru, jakie puszczałem. Zniknął tam, gdzie niknęły i one. Nie ma. W tzw. międzyczasie dopytałem się wspólnych znajomych, czy faktycznie był tą szyszką i zdanie było tyleż wspólne, co i zdecydowane, że był. Jako dziecko, by nie napisać nieładnie - wytwór swoich i obecnych czasów, nabrałem podejrzenia o istniejącej tutaj teorii spiskowej. Skoro już wówczas były tarcia, to może był w innej frakcji niż lokalni włodarze "Solidarności" wtedy, a zwłaszcza w okresie powstawania książki - rok 2003 - to może celowo został z kart tej historii "zniknięty"? Jeżeli tak, to jakim kłopotem jest przez instytucje z uprawnionym opiniodawstwem zastąpienie na przykład Wałęsy kimś, wiadomo kim, innym? Może to był powód, że kiedyś pieprznąłem studiami historii, skoro ta historia zależy od tego, kto ją opowiada? Pewnie nie. Pewnie powodu tak naprawdę były iście i ściśle przyziemne, ale każdy po latach lubi sobie przydać wzniosłości i ideowości. Tylko dlaczego zamieniłem to na literaturoznawstwo? Żeby móc stwierdzić grozę sytuacji, w której poeta X - mimo iż wielkim poetą był - zostanie "zniknięty", ponieważ popełnił kiedyś wiersz wielbiący na przykład Józefa Stalina?  

Komentarze

Popularne posty