Rumunia X - Padis

Spokojna inwazja zwierząt udomowionych i eksplorowanie okolicznych szczytów, na tym minął następny czas w Padis.
Jak tam dotarliśmy, pisałem TUTAJ. Nadmieniłem też, że noc to inna historia, niecodzienna. Ciemno już było, siedzieliśmy w aucie, a do uszu dotarły dziwne dźwięki. Do naszych uszu, bo psu to i do nochala, bo zaczął coś szczekać w tym aucie. Wyjrzałem poza Salamandrę i okazało się, że jesteśmy otoczeni. Przez konie, które się pasły, chadzały i szukały wejścia do naszego kwadratu (bardziej dosłownie, to prostokąta) na kółkach. Domyślaliśmy się, że to inwentarz gospodarza, który witał nas na zakręcie pod górką.
Trochę infantylne to było, ale otworzyliśmy drzwi, chyba nie jedne, zachęcając konie do bliższej integracji. Zaczęły wpychać łby i myszkować, albo konikować raczej, po stole, w poszukiwaniu rarytasów. Nie było ich, to zabrały się za wino, które wylały i potem jeden z nich zaczął go zlizywać z koca. 



W tej infantylności skazaliśmy trochę bezmyślnie własnego PSA na pewną traumę. Z cykora przed końmi, które zachodziły i w ciągu dnia, chował się pod łóżko.
Te zwierzęta właściwie okalały nas cały dzień. Zachadzał pan pasterz z sąsiedztwa, przepędzał konie i barany. 




Piksel (nasz pies) się nawet skamracił z jego psami. W jakiejś chwili konie zastawiły drogę i samochód nie mógł przejechać ani w te, ani na zad. Pasterz coś zawołał, jego mały piesek pociągnął lekko jednego konia za ogon, reszta zaczęła schodzić z drogi. Piksel za nim i też konie ustawiał w szereg, goniąc za drogę.

W Padis, czy też na przełęczy nad Padis, spotkaliśmy prawdziwych hippisów. Podjechał duży, granatowy VW Transporter, angielski, z kierownicą po prawej stronie. Wychylił się koleś w długich włosach, ciemnych okularach, z uśmiechem szerszym niż gest obecnej władzy wobec kościoła i wypowiedział takie wolne:
- Helloł.
Zapytał następnie po angielsku, czy przejedzie tą drogą, którą my na przełęcz przybyliśmy. Pokazał przy tym na przednie koło. Myślałem, że chodzi o zawieszenie. Miał wysoko, więc odpowiedziałem, że spoko. On coś powątpiewał, po czym pokazał palcem dokładniej. Przyjrzałem się, opony jak sito, dziury i wybrzuszenia jedno na drugim. Powiedziałem, że jednak lepiej, żeby się tam nie pchali. Koleś na to ślamazarnym i pełnym luzu:
- Ok, maybe next time.
Zawrócił machając i okazało się, że obok siedzi inny kolo, niemniej szeroko uśmiechnięty i wyluzowany. Z takim samym szczęściem na licu machał łapka, jakbyśmy się znali co najmniej od 12 lat.

Pochadzałem po okolicznych górach. W rejonie Padiz były ona właściwie podobne jak Beskidy, czy góry  na Słowacji. 


W dolnej części rezerwatu skały, potoki i jaskinie. Trafiliśmy z psem na jakiś ichni szczyt (Magura Vanata 1641 m. n. p. m.) pod którym był krzyż, na który Rumuni pielgrzymują. Klimat trochę jak u nas, na byle jakim szczycie. Widziałem zresztą, że Rumuni generalnie, na pokaz przynajmniej, bogobojni i „Maryjek” u nich pełno.


Popielgrzymowali tam nawet Węgrzy, którzy przyjechali dużą grupą, wieloma autami. Jacyś tacy krzykliwi, nachalni i bez klimatu.
Ruszyliśmy też w drugą stronę, na Vf. Rachita (1343 m. n. p.). Pięknie było, tonęliśmy w chmurach, bo trochę wcześniej spadł deszcz, który zamieszał powietrzem. Tonęliśmy też znów, podobnie jak na WULKANACH BŁOTNYCH w oceanie gór. Wszędzie góry dookoła. Bardziej niż w Beskidach, czy nawet na Słowacji. Było też pewne niestety, polegające na tym, że tam też masa drzew ściętych lub zwalonych i wyraźny ubytek lasu.












Komentarze

Popularne posty