Dziwny festiwal literacki

Zdjęcie: Wiercenie  codzienności, aut. Artur Góra 
  Tak bywa, mnie też się tak ostatnio zdarzyło, że zobaczyłem coś niby oczywistego, wiadomego sobie może i od dawna, a jednak człowiek się chwyci za głowę, dostrzegając w codzienności niemały absurd. Tym razem scrollowałem i na poważnej stronie, dotyczącej kultury, trafiłem na zapowiedź 28. Targów Dobrych Książek we Wrocławiu. Rzeczywiście chwyciłem się za głowę, widząc, jak okropnie i pretensjonalnie brzmi ta nazwa. Niewątpliwie znałem ją wcześniej, ale tego nie    wyłowiłem. Aspekty zobaczyłem trzy.
     Po pierwsze dobra książka, czyli jaka? Kto i na jakiej podstawie o tym decyduje? Oczywiście zaraz przychodzi na myśl zjazd mądrych uczelnianych głów, deliberujących nad poważnymi dziełami. Niewiele to jednak wyjaśnia. Nie chodzi tu nawet o zestawienie Chwistka z Kalicińską. Byłem już bowiem świadkiem akademickiej debaty z udziałem profesorów, na której dowodzono, że książki Miłosza, Czesława oczywiście, nie należą do dobrych. Przede wszystkim jednak w latach licealnych byłem wręcz uczestnikiem następującego dialogu:
- Jakiej muzyki słuchasz?
- Ja słucham tylko dobrej muzyki. Dobrej, czyli…
- Po prostu nie słuchasz chały?
- No właśnie.
Był to równie niski poziom dookreśloności, a wysoki pułap nadęcia, co w przypadku festiwalu Dobre Książki.
   Po wtóre, z tego, że są dobre książki, można wysnuć dosyć prosty wniosek, że są i książki złe. Dlaczego książka w ogóle miałaby być zła już sama w sobie? Poza tym, dlaczego napisana przeze mnie książka jest zła dlatego, że żadna mądra głowa, na obecnym etapie rozwoju cywilizacji środkowoeuropejskiej jeszcze jej dobroci nie zauważyła, a może kiedyś to zrobi? Daleko w czasie nie szukając, taki Stanisław Bareja, którego rocznica urodzin niedawno przypadała, dawnych latach uznawany był właśnie za chałę. A teraz, a teraz? Wypadałoby więc, żeby nikogo nie krzywdzić, a początku imprezy wyjaśnić kryteria, powiedzieć, że inne książki nie są na niej prezentowane tylko z przyczyn technicznych i obiektywnych, a nie dlatego, że są złe. To jednak humaniści, więc zaraz pojawiłoby się to słynne: „polemizowałbym w tej kwestii” i festiwal trwałby rok jak nic.
   Trzecią, bardzo ważną, jest kwestia popularyzowania literatury. W czasach, gdy w Polsce przeglądnięta instrukcja obsługi wysięgnika do robienia selfie wpływa już wydatnie na statystyki czytelnictwa, taki podział nie jest korzystny. Pani Basia busa, który ją dowozi do pracy w Jordanowie, w końcu rzuci tymi romansami, skoro one złe. Pozostanie tylko przy fejsie ze smartfona.
  Może trochę wstyd przeze mnie w tym kontekście przemawia, przypomniałem sobie bowiem, co ostatnio czytałem i były to prawie same kryminał. W dodatku nie te dobre, zaproszonego na festiwal łacinnika Krajewskiego, tylko te o Maciejewskim, uprawiającym prymitywny boks. Pocieszam się tym, że niejeden profesor literatury prawie błagał nie o poszukiwanego „kryminała”.


Na tropie
   Postanowiłem nadać tym wątpliwościom jakiś cień aspektu badawczego i sprawdzić, o co chodzi. Może jednak jest jakaś choćby oględnie zobiektywizowana definicja dobre książki? Zagłębiłem się w czeluści własnej edukacji, ale słabizna. Chory byłem na lekcjach albo na wykładzie siedziałem za słynnym filarem? Nic nie przychodziło do głowy, trzeba było odnieść się do ewentualnych zewnętrznych zapisów. Nie, nie do papierowych książek, co wiedziałem od razu. Moje książki bowiem nie traktują o dobrych lub złych książkach, bo nie są dzielące. Nie segregują innych książek na lepszy i gorszy sort. Uderzyłem więc do googla. Pierwszy pokazał się portal lubimyczytac.pl Tam na ten temat był tekst pani Joanny Janowicz, zawierający prawie same pytania i odsyłający do zdań znanych pisarzy. Pytania? Klasycznie Nic zresztą dziwnego. Humanistyka przecież – co można chwalić lub nie nie odpowiada na pytania, tylko je mnoży. Pisarze? Pierwszym zacytowanym był D. J. Salinger, autor m.in. „Buszującego w zbożu”, według mnie dobrej książki. Dobrej, bo mnie brała jak miałem 16 lat i brała, jak miałem 26 lat. Przeczytam jeszcze raz, bo znalazłem niedawno, buszującą wśród innych moich książę. Ciekawe czy weźmie, gdy mam 36 lat i trochę. No dobra, bardzo trochę. No i jak ten Salinger definiował dobrą książkę? Według pani Janowicz tak:

„dopiero wtedy wiem, że mnie książka naprawdę zachwyciła, jeżeli po przeczytaniu myślę o jej autorze, że chciałbym się z nim przyjaźnić i móc po prostu telefonować do niego, ile razy przyjdzie mi ochota.”
(źródło https://lubimyczytac.pl/publicystyka/3402/kiedy-mamy-do-czynienia-z-dobra-ksiazka).

Pięknie, całkiem ciekawie i nie pompatycznie. Jedno mnie za to frapuje. Podobno Salinger, po sukcesie „Buszującego...” w latach zniknął. Nie, że go nie było na fejsbuku czy twitterze. Zaszył się gdzieś w głuszy, czy na wsi i nie było go w życiu publicznym do śmierci. No to jak się z nim zaprzyjaźnić? Niskie ego widać miał.

Drugim cytowanym mistrzem był Hrabal:
„Porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku.”
(źródło: j. w.)

Już widzę miny humanistów, jak na targach dobrych książę walę Marka Krajewskiego po gębie.


Sumując….

   Tak, jakieś wnioski wypada wyciągnąć. Myślę, ahumanistycznie na jakieś pytanie odpowiadając, że  trafną definicją dobrej książki będzie parafraza pewnego napisu na murze:
„Z dobrą książką jest jak z dupą, każdy ma swoją”
Jeszcze jedno moją dobrą książką jest np. Nietzsche - „Ludzkie i arcyludzkie”. Dlaczego? Między innymi dlatego:


Świetnie służy za dystans pod nogą łóżka w vanie, a i poczytać na wyprawie można. Od makulaturowej zagłady uratowana. Widać nikt nie uznał ją za dobrą, nie dostrzegł potencjału.

Komentarze

Popularne posty