60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XIII

15.07.2014

    Trochę jest kiszka i załamka, bo nie mogę sobie przypomnieć, którego dnia miesiąca była bitwa pod Grunwaldem. Chyba 15. Jeżeli tak to dzisiaj jest rocznica i może całkiem niedaleko stąd jest jakaś ustawka. Nie wybieram się, tylko przerażam, jak zieleń odmóżdża, skoro takiej daty nie pomnę.
    Zaplanowałem sobie na dzisiaj dłuższe rowerowanie. Zaplanowałem wyruszyć, co zresztą się udało, wczesnym ranem. Dla mnie wczesnym i wakacyjnie wczesnym, około siódmej. Wcześnie wyjechać i na obiad wrócić. Raz, żeby nie ograbiać bliskich bliźnich ze swojego jakże miłego towarzystwa, a dwa – panuje afrykański upał i po godzinie 13 to jeżdżenie może być już mocno kontrowersyjne. Sprawa samego wyjazdu nie jest wbrew pozorom taka prosta i pozbawiona konieczności fortelów. Pies, zawsze gdy go nie biorę na rower, odstawia półgodzinne przedstawienie i wyje wniebogłosy tak bardzo iż w Zgonie gotowi pomyśleć, że się kogoś ze skóry obdziera. Trudno. Jest to dopuszczalne i do przeżycia po południu. Takim ranem to pobudziłby cały powiat i silą rzeczy musielibyśmy iść razem na ten rower. Ubrałem się zatem w namiocie, kask rękawice i pompkę wyniosłem w plecaku. Psa zapiąłem przed namiotem, tak żeby nie widział roweru. Coś tam mu dałem jeść, niby po cichu odpiąłem pojazd i prawie na palcach, bezgłośnie, w powietrzu, przeniosłem go na drogę, a tuż za łąką jąłem zapindalać. Nie wiem po co, bo gadzina pewnie i tak wiedziała o co chodzi, tylko skumała że skoro tak to znaczy że wyć nie można. A pajac, skoro go to bawi, niech sobie cyrk odstawia.
Wybierałem się bocznymi drogami i jakimś niebieskim szlakiem turystycznym im. M. Wańkowicza do Sorkwit, a potem też jakimiś bocznymi z powrotem. Wstępnie, bo nie wiem ile mi czasu starczy, nie umiem ocenić kilometrów tego szlaku.
Sorkwity są klasyczną i dosyć typową miejscowością mazurską. Miejscowością, już nie miejscem na mapie. Też niedaleko Mrągowa, znów to ten promień 25 km od nas. Stamtąd w praktyce zaczynają się spływy Krutynią. Typowa miejscowość Mazurska, ponieważ przeplatają się tam fragmenty jeziorowo letniskowe i najbardziej typowej krowowatej wiochy, kapiącej zamożności i zupełnej biedoty. Jest piękne, malownicze i dosyć ustronne Jezioro Gielądzkie, ale i przepływ Krutynią, praktycznie rdzawą strużyną pod przejazdem kolejowym. Jest duża i znana parafia ewangelicka, do tego kilka innych wyznań.
Zaczęło się bardzo ładnie. Poranne słońce, czyściutkie niebo, asfaltowe nie zapchane jeszcze mazurskie drogi między polami, domy z bocianami na kominach i las iglasty.
 15.07.1
15.07.2
 Asfaltem pruło się szybciutko. Przejechałem między innymi nad śluzą, gdzie przy krutyńskim spływie jest zwykle pierwsze przenoszenie. Takie miejsca bywają oznaczane na mapie i zwykle jest udostępniana taka czy inna możliwość przetransportowania kajaka i rzeczy na druga stronę śluzy. W Babiętach ktoś sobie otworzył knajpę i jako atrakcję zrobił młyn. Tak, po prostu. Można było płynąć kajakiem i nagle wpaść w przepaść.
W tych właśnie Babiętach skręciłam do lasu, na niebieski szlak. Z początku droga była dobra, dobrze się jechało. Pierwszy raz od dawna włączyłem muzykę via słuchawki, chciało mi się jej już. W tamtej chwili bardzo dobrze i fajnie podbijała emocje. Chwilami pędziłem wzdłuż jakiegoś jeziora, krzycząc właściwie jakieś wersy ze słuchawek. Stwierdziłem, że oznakowanie szlaków jest lepsze niż u nas, w Beskidach, nie nastręczało problemów trzymanie się ich. W końcu trafiłem na fragment, gdzie trzeba było przenosić rower przez mostek. Tzn. mostek to może był kiedyś. Albo się zapadł, albo wody przybyło na lata. W każdym razie na rzeczce leżały po prostu trzy bale drewna. Widocznie szlak nie jest specjalnie uczęszczany.
15.07.3
Trochę mi to wszystko nie grało z mapą. Myślałem, że jestem już o wiele dalej, niż znajdowałem się w rzeczywistości. Zaczęły się problemy. Kłopoty terenowe, gubienie szlaku, spowolnienie. Trafiłem na jakiś podmokły teren, gdzie zaatakowała mnie chmara gzów. Chmara, w ilości w jakiej komary uznawane są za dużą. Musiałem przed nimi autentycznie i dosłownie uciekać. W tych trudnych warunkach dotarł do mnie bezsens takiego gadżetu, jak okulary przeciwsłoneczne. Wiecznie się zapacały i brudziły. Gdy uwieszałem na szyi, to często haczyły o kierownicę. Zdenerwowałem się i schowałem do plecaka.
W słuchawkach zagrało Talking Heads. Przypomniałem sobie, ze miałem kiedyś przeczytać książkę ich lidera – Davida Byrne, „Dzienniki rowerowe”. Fajnie. Tyle, że facet jeździł chyba miastami, po Azji, a tu człowiek jest w Polsce i ma do czynienia z tyloma insektami. To co dopiero musi być w Malezji?
Krążąc po lesie i wzdłuż jeziora Białego stwierdziłem, że cale się do zaplanowanych Sorkwit nie przybliżam. Owszem, jechało się ładnie i ciekawie, prawie Camel Trophy, ale jakoś zyg-zakiem. Cyk-cak, jak to mówiła Polko Niemka z „kampera”. Uznałem, że jednak chyba do celu nie dojadę. W pewnym momencie mój szlak przejechał dosłownie przez pole namiotowe, bardzo niedaleko czyichś „domostw”. Ładnie tutaj jest, a owszem, ale to nie będzie to pole, na które przyjedziemy w następnych latach. Powiedziałem „dzień dobry” i pojechałem dalej. W końcu zrobiło się bardzo nieciekawie. Gdybym miał się kurczowo trzymać oznakowania, nie wróciłbym przed zachodem słońca. Gubiłem go notorycznie. Zrobiło się już znacznie gorsze niż w Beskidach. Ostatecznie straciłem go z oczu zupełnie. Olałem to i mapą pokierowałem się z powrotem przez pola i wsie. Do Sorkwit nie wiem czy zbliżyłem się o połowę, jednak wzmagało się słońce,czułem że to właściwy czas na zwijanie żagli. Teraz z kolei prułem przez puste, asfaltowe i międzypastwiskowe drogi. W efekcie i tak trzasnąłem dobrze ponad 50 kilometrów i bardzo byłem zadowolony z trasy.
15.07.4
http://www.mapmyride.com/workout/64795763
 Po południu napompowałem sprzęty pływające, może jutro się przydadzą. Planowaliśmy spać nocą przy ognisku, ale oczywiście mazurska pogoda dala o sobie znać charakterem, jakiego zaznawaliśmy we wcześniejszych latach. Około godziny 20.00 nadciągnęła jakaś trwożna bardzo burzowość. Grzmiało pół nocy, chociaż kropla deszczu chyba ani nie spadła. Zrobiłem przy tym kilka łyków wina i zupełnie się doprawiłem. Od wysiłku fizycznego jazdy, słońca, kasku łeb mnie rozbolał. Trochę żałowałem, że w kasku jechałem. Niby poprawność polityczna wymaga go zakładać, ale przy tym upale można było potem na nim i na „dyni”jajka gotować. Lepiej było chyba czapkę założyć, a nie „chałer na dynię”. Od dawna mi się chce śmiać z tego określenia. Kumpel, zawodowy wojskowy go przyniósł. W ogóle miał czy mieli zabawny slang. Opowiadał jak kiedyś prowadził duży wóz, na pace jechał ten jego pluton. Coś tam się przekomarzali, więc on co chwilę gwałtownie hamował, tamci lądowali na ściance szoferki. Wołał przy tym: „zbiórka w szoferce”.
16.07.2014
    Wyraźnie mi spadło tempo czytania, GUS może być trochę spokojniejszy. Wiedząc, że pozyskaliśmy dla zanadrza Maryninę, trudniej mi idzie zapoznawanie prywatnego życia Einsteina. Mozolnie idzie. Czekam aż Beata skończy Mankella.
    Przy porannej kawie śmialiśmy się, że wszyscy dookoła mają porządek i pustki koło obejścia, a my jak Rumuni. Masa sprzętu, pościele, wszystko na zewnątrz. Śmiejemy się też z naszych psów. Wiedzieliśmy wcześniej, że w sąsiedztwo przyjedzie taka mała warszawska franca o wyglądzie zbliżonym do sznaucera miniaturowego i była lekka obawa, jak się dogadają. Zwłaszcza że tamten to znany złośliwiec. Nie wiem czy to jest dogadanie się, ale fakt że każdy ma swój rewir i swojego pilnuje. Jest niezły teatr. Ta właśnie poranna kawa przy stoliku własnoręcznej roboty. Ciutekę był niestabilny. Planuję jeszcze podobijać długimi gwoździami i właśnie dla ustabilizowania dołożyłem po jednej nodze (teraz jest ich sześć). Śmieję się, że jak będę stąd wyjeżdżał, stół będzie miał nazwę „stonoga”.
 16.07.1

16.07.2

    Przypomniał mi się jeszcze temat Szpakowskiego. Konkretniej, to wniosek jaki niedawno wyciągnęliśmy. Tyle było szumu na temat książki „Resortowe dzieci”. Jakie to mają załatwione stołki w telewizji, Lis czy Olejnik. No to jakie plecy musi mieć Szpakowski, skoro takie dziesięciolecia jest w telewizji, nic sobą nie prezentując? Inna rzecz, że na „plecaka” on zupełnie nie wygląda, z tym żabimi oczami. Moja mama się śmiała, że może to jest dla szefów taka „dupokryjka”. Jak tylko władzom telewizji ktoś zarzuci, że usadzają znajomków na stołkach, ci kręcą palcem i pokazują na Szpakowskiego z tonem: „no, zobaczcie, pan Darek jak tu długo jest, bez znajomości”.
Jedna z sąsiadek przywiozła jakąś sensacką gazetę typu „Fakt” i głośno podawała informacje. Co mnie to obchodzi, kogo od dawna śledziło ABW, czy inne służby?
    Beata moczyła nogi robiąc sobie solankę. Z soli. A sosnowe olejki eteryczne na sosnach. Śmialiśmy się, że to sanatorium na miarę NFZ. Poza tym życie w pełni zgodne z filozofią DIY.
    Aura nadal upalna. Wzięliśmy zatem nasze sprzęty pływające i poszli na jezioro. Wehikuły Beata ma od mamy, czyli dmuchany ponton i fotel. Skuteczną się to okazało walką ze skwarem. Spławialiśmy się powoli po jeziorze. Pies przepływał co chwilę ode mnie z pontonu na Beaty tron dmuchany i z powrotem. Zdarzało się mu dymać duże w sumie odległości. Pływak kiepski nie jest. Podobno zresztą ta rasa ma błony między palcami. Wolałbym jakby miał siatkę na ryby. Jak na tym tronie wpływali w trzciny, to Piksel bardzo metodycznie i z zegarmistrzowską precyzją każdą z tych trzcin przegryzał na tej samej wysokości i spluwał do wody odgryzioną część. Jakiś atawizm chyba. Torował drogę lub okazywał w ten sposób frustrację że nie może zapolować. Wyglądało to przezabawnie. Po jakimś czasie obijania się wpadliśmy w dobry rytm i korzystne prądy, dopłynęliśmy za niedaleki cypel. Trochę się potaplaliśmy w wodzie i popływaliśmy bo jest tam przyjazna bardzo plaża, od dobrej strony i na płyciźnie. Woda zatem była nie tyle że niezimna, ale po prostu ciepła.
Potem oczywiście- taka naturalna kolej rzeczy – powrót. Tyle że w gruncie rzeczy nasze sprzęty są bardziej do pławienia się, niż spławiania. Zmienił się nurt jeziora i tenże powrót przerodził się w mordęgę. Wodne pojazdy obierały nam każdy kierunek, tylko nie właściwy. Wróciliśmy po 3 godzinach równo zmachani, za to z dużą radością iż pokonało się upał i wielkim apetytem, żeby jednak kiedyś wziąć na 2 dni jakiś kajak na Krutynię.
16.07.316.07.4

    Późnym popołudniem przypłynęli jacyś Niemcy. Klasycznie. Canoe z worami i beczkami. Nie dziwota, że są mistrzami świata w piłce nożnej. Pierwsze co dzieciaki robiły, to haratały w gałę. Gdyby tu zacumowały rodziny z polskimi dziećmi, co samo jako fakt byłoby już dziwne, zaraz usłyszelibyśmy głosy szczawi – „e nie ma internetu, nudzi mi się, kiedy pojedziemy do McDonalda? Albo do Rossmana”.
Zasiedliśmy wieczorem do ogniska. Rytualnego, oczyszczającego, bo pieczenie wiktuałów jak na razie nam się znudziło
W „półgłębi” lasu, za drogą przez polanę są, no, „sławojki”. Jedna z nich ma drzwi, wrota właściwie, wrota do szczęścia, które otwierane lub zamykane(trzeciej możliwości nie znam, gdybym znał, niechybnie bym tu wymienił) wydają bardzo charakterystyczny dźwięk. Po prostu mega skrzypienie, bardzo glośne. Z początku myślałem, że to jakaś sosna o inną pociera, wręcz wali się. Ale to skrzypienie jakieś takie abstrakcyjne. Zwłaszcza jak nie wie się, a po to człowiek przyjechał żeby nie wiedzieć, że ktoś tam się udaje. Śmiejemy się, że to brzmi, jakby tutaj wchodził ktoś z zaświatów, Alicja z Krainy Czarów na ten przykład.
W nocy w końcu wyszedł księżyc. Zapuścił światło na jezioro. Poszliśmy na pomost zobaczyć ten efekt. Bardzo ciekawie. Śmiałem się, że jeszcze brakuje teraz tylko przy tym księżycu skrzypnięcia drzwi „sławojki”.
Skoro taka ładna i ciepła noc, postanowiliśmy w końcu spać na polu. Namiot tani nie był, trzeba mu trochę dać odpocząć od naszych ciężkich oddechów i myśli. Beata miała łoże. Mnie się nie chciało tyle przenosić i położyłem się na hamaku. Ostatnio spałem na czymś takim w noc wiele lat temu. Kilka nocy. W ostatnią z nich, przy jakimś burzliwym śnie spadłem zeń, po czym nie wiedząc co ten upadek spowodowało, w jakimś somnambulicznym lęku wbiegłem do domu. Śmiali się potem ze mnie przez dwa tygodnie. Jako że tu planujemy jeszcze być znacznie więcej niż dwa tygodnie, bałem się powtórki sytuacji. Położyłem s tym hamaku na plecach i włożyłem maksimum wysiłku psychicznego w ciągu nocy, żeby się nie gibać i mazurskiej gleby nie zaznać. Za to można było obserwować piękne gwiazdy.
17.07.2014
    Noc minęła dobrze i szybko. Jej koniec nie zastał mnie na trawie, tylko wciąż w hamaku. Ja z kolei nie zastałem słońca na niebie, co było jednym z celów nocy na polu. Pochmurno jest z rana. Jakby inaczej, skoro spanie pod chmurką. Pod chmurką i komarem. Jakieś gadziny licznie mi koło policzka latały i budziło ich bzyczenie. Jednego ubiłem, zaraz pojawiło się w to miejsce stado mścicieli. Musze przyznać, że jak byłem bardziej młody, lepiej się na świeżym powietrzu wysypiałem. Teraz jakoś co chwilę mnie coś budziło. No ale fakt jest, liczy się.
Na śniadanie sprawiliśmy sobie znów grysik z nazbieranym wczoraj malinami. Patent znacznie lepszy niż borówki. Wyjście na 20 minut i jest dzbanek. Zjedliśmy i żyjemy, Balladyna tego dzbana nie podawała.
17.07.1
    Po południu bardzo nas zaskoczył administrator pola. No fajny w sumie jest facet, ale ewidentnie działa tak dla sztuki, byleby był fakt, byle się liczyło. Za naszej już bytności w tym roku tutaj kosił łąkę lub przykaszał a to ręczną żyłkową, a to traktorem. Zwykle robił to tak, że nie bardzo było widać różnicę między koszonym a niekoszonym. Dzisiaj nagle usłyszeliśmy jakiś przeciągły, regularny huk. Zerwałem się biec pakować rzeczy, myśląc że ruskie nacierają w rewanżu za jabłka. Na szczęście nim dobiegłem do samochodu, na polanę wtoczył się pojazd administratora, celowo nie napisałem że auto, ciągnący za sobą przyczepę i na niej coś, co waliło wniebogłosy. To coś okazało się kosiarką taką na silnik i z kierownicą. Ściągając ją z tej przyczepki narobił takiego huku, że ww Mrągowie pajęczyny z drzwi księgarni pewnie pospadały. Następnie założył na głowę słomkowy kapelusz i zaczął tą kosiarką jeździć po obrzeżach głównie łąki. Zaraz zaczęliśmy robić zakłady, czy inicjatywa takiego koszenia wynikła z tego że facet stał się fanem filmu „Forrest Gump” - wszakże on też kosiarką jeździł, czy może raczej miłośnikiem obrazu: „Od świtu do zmierzchu” i zamiarował przyjechać tym pojazdem z Cierzpięt, tylko spękał? A może liczył na to, że jak wykosi, to przeniesie się tutaj facet z tego dziwnego pola namiotowego gdzie ostatnio byliśmy, ten od wypasionej fury? Może to był jakiś inspektor sanepidu, który krąży po tutejszych biwakowiskach? Lokalna odmiana „Rewizora”?
17.07.2
    Większości z naszej załogi udzieliła się dzisiaj leciutka doza pewnego, nazwijmy to, znudzenia stabilnością sytuacji.
Ja wieczorem wybrałem się na maliny do jutrzejszego grysiku. Zebrałem w chwilę dużo, następne chyba będziemy już zaprawiać.
Prawie co dzień palimy ognisko. Baliśmy się o to na ile starczy zajumane drewno, tymczasem nie bardzo go ubywa. Pogoda niezmienna.

Komentarze

Popularne posty