60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XVI

20.07.2014 (niedziela)
20.07.11
Na znaną nutę „To upalna niedziela”....
W zasadzie już wielotygodniowy upał tutaj nietrwożny. Schładza się w jeziorze a i posesja nasza zawsze w jakimś cieniu. Ktoś przejeżdżał i popatrzył na nas, jakby nas tu już widział wiele tygodni temu. Widząc to Beata stwierdziła, że trwamy tu, jak Robinsonowie. Ja na to, że trafniej, jak Szpakowski w telewizji.Ubawiło mnie to strasznie. Szczęście że stół jest i można się podeprzeć na jego sześciu nogach, bo bym się chyba przewrócił ze śmichu.
Fajni ludzie przyjechali na łikend. Kurpie w naszym wieku, albo troszkę bardziej młodzi. Dzieci to mają, o Jezuniu, chyba szóstkę. Jak ich widziałem,to myślałem, że mam przez ten skwar kłopot z percepcją i coś mi się w oczach mieni, bo podobne strasznie do siebie, a tyle i ich i każde z inną fryzurą. Oprócz masy dzieci maja dwa namioty wyglądające bajkowo, jak z bajki o Babie Jadze na kurzej stopce. W liceum z takim w góry chodziłem. Oprócz namiotów mają fajną łódź na ryby.Też starawa, długa strasznie. Jak koleś ją wodował, to huk był prawie taki, jak przy ściąganiu kosiarki z przyczepki przez administratora.
Ubaw mieliśmy też z psa. Kefir w plastikowym oryginalnym kubku spadł doznał uszczerbku skutkiem ataku piasku. Zostało dla psa. Dobierał się do niego do końca. Najpierw nałożył mu się na pysk jak kaganiec i trzeba było ściągać. W końcu wychłeptał większość i zlizywał resztki próbując dostać się do dna. Mieliśmy ubaw, jak to zwierze się różni od człowieka. Próbuje dostać się do dna, a człowiek robi wszystko, żeby się od dna odbić. Na co mi się przypomniała anegdota. Jak wieku temu pracowałem w Polsporcie, jeden gość się zapytał czy można odskocznię gimnastyczną kupić na raty? Drugi na to. A co, chcesz sobie kupić żeby się odbić od dna? Jak na raty, to się nie odbijesz.
Po południu Beacie coś nie pasowało. Słońce już nad tamtym drzewem, a dopiero druga godzina? Taki ma zegar słoneczny.
Poszedłem pod wieczór po większą ilość malin. Do zaprawienia, na sok. Włączyłem „endomondo”, ale niestety nie znalazłem tam opcji chodzenia po lesie, o opcji zbierania malin nie mówiąc już nawet. Z autopsji wiem, że takich małych odchyleń od trasy ono nie wyłapuje.
Jak przechodziłem, sąsiad się pytał, czy idę biegać? No bo wnuczek do niego dojechał i by mi go podczepił dla towarzystwa. Otóż nie idę. Jeszcze pół roku temu biegałem, teraz chodzę po maliny.
Nawiedził mnie demon Adama Słodowego. Autopsja podsunęła nam wniosek, że jednak czegoś brakuje w obejściu opatrzonym zbiorczą cechą „wszystko”. Wiadra lub miski z wodą do poczynania częstych oblucji dłoni, co jak wiadomo w polowych warunkach jest konieczne. Do tej pory radziliśmy sobie z tym poniekąd dookoła. Co najważniejsze, miski na odpowiedniej wysokości umocowanej do drzewa. Zacząłem zatem snuć w głowie projekty misternej konstrukcji, która pozwoli tą kilkulitrową ilość wody utrzymać. Konstrukcji osadzonej oczywiście na wielopoziomowych współuzależnionych od siebie elementach.Tyle, że owo współuzależnienie z kolei opiera się na gwoździach, które się skończyły i trzeba będzie jutro kupić.
Wieczorem sprawiliśmy sobie ognisko. Niby pierdoła, a jednak fascynująca rzecz. Jakoś podejrzanie wolno schodzi to „kradzione” drewno, jakby nam ktoś go dokładał. Najbardziej lubimy patrzeć, jak palą się takie upiłowane w talary albo prostopadłościany klocki. Beata nazwała je „książkami”. Nazwa trafna, mimo że wiadomo z czym i kim palenie książek się kojarzy. Potem jeszcze patrzymy ile popiołu z tego zostaje. Zjawiskowa rzecz, takie spalanie. Jak niewiele potem zostaje,z takiej kupy.
Stuknął nam półmetek pobytu tutaj. Jest super i tak samo będzie, choć targnęła mną obawa i przeczucie, że nie będzie nic nowego, tylko trwanie. Naiwne, bo – jak wiadomo – nie wchodzi się drugi raz do tej samej rzeki – zatem zawsze jest coś nowego.

21.07.2014 (poniedziałek)

Najwyraźniej z demonem Adama Słodowego jest jak z pieniędzmi. Szybko przyszedł, szybko odszedł. No bo bez przesady, ileż można? Przegnał go w głównym stopniu mega gwóźdź, jaki jeszcze znalazłem. Przybiłem go toporkiem do drzewa, zawiesiwszy potem wiadro na uchu. Tak to jest. Człowieka wieczorem po kilku piwach najdą fantazje, a tu trywialność starcza.
Poszliśmy dłuższy spacer do Cierzpięt i na maliny. Tym razem gromadnie, z Ballady, to znaczy z Beatą. Że piękna aura, to jak od dawna, ale było też piękne „zdjęciowe” powietrze. W związku z tą „zdjęciowością” szliśmy sobie bardzo powoli.
21.07.1
21.07.2
21.07.3
21.07.4
21.07.5
21.07.6
21.07.7

W Cierzpiętach wdepnęliśmy do ośrodka PTTK. Rozmawialiśmy z jego właścicielką, którą to rozmowę potem przez 3 godziny analizowaliśmy. Mniejsza może o szczegóły rozmowy, nie były istotne i warte tutaj wzmianki. Jednak na podstawie tej sytuacji i niektórych na naszej polanie zastanawiałem się, jakie to fascynujące sprawy międzyludzkie. Gdy człowiek żyje na co dzień w mieście, nawet nie dużym, tym swoim aglomeracyjno cywilizacyjnym życiem, odbywa rozmów dziesiątki, wieczorem ich praktycznie nie pamiętając. Tymczasem w tutejszych warunkach, gdy poczyna się jedną czy dwie rozmowy w ciągu dnia, to potem tej jednej jest czas i potrzeba analizowania. Można ją rozciągać na wszystkie strony tak, że z jednej będzie widać Tatry, z drugiej Bałtyk. Można tą chwilę dialogu prześwietlić w ujęciu kulturowym, socjologicznym, obyczajowym, modowym, humorystycznym.
A ja potem, to pływałem sobie w jeziorze i myślałem, że mamy niezły odpoczynek. Właściwie to od czego? Zaśmiałem się prawie w głos, w tej wodzie, że najbardziej to odpoczywam od stereotypów. Apropos stereotypów – nikt tutaj za bardzo nie pływa w jeziorze. Czyżby to było jakieś bardzo passe zachowanie? Przecież mamy czas narzucanej i wymaganej prawie że aktywności?

22.07.2014 (wtorek)

    Pojechałem sobie rowerem. Znowu z wczesnego rana. Bo wcześnie wstaję, bo temperaturowo jak zawsze ostatnio, bo napięty plan dzisiejszego dnia, bo kromka śniadaniowa była za słona. Co się tyczy historii ramowej dzisiejszej sześćdziesięciokilometrowej trasy, to przejechałem bocznymi drogami od wschodu do Mrągowa, powrót przez Piecki, gdzie winienem był nabyć wiktuały. Przede wszystkim piękna była pierwsza połowa trasy. Najpierw asfaltem przez las do Kosewa. Trochę ten odcinek okazał się liczbowo albo mentalnie dłuższy niż wynikało mi z mapy. Znałem już tą drogę z jazdy samochodem. Potem przejeżdzałem pnąc się pod górę, przez wieś Czerwonka. Kamienista droga prowadziła najpierw wzdłuż lasu z jednej, a jeziora z drugiej. Droga na górce, jezioro było w dole. Trochę to był inny charakter niż u nas, jezioro było jakby odsłonięte. Pięknie i długo dla moich oczu mieniło się złociste słońce na powierzchni akwenu. Chyba to jeszcze nie Mazury Garbate, ale ta część regionu bliżej Mrągowa obfituje w pagórki między lasami i jeziorami.
22.07.122.07.22

Tak było i tutaj. Potem Tymnikowo, będące prawie że dzielnicą Mrągowa.
22.07.21
Co się tyczy natomiast Mrągowa, to nie zamierzałem się wdawać w jego centrum z uwagi na trudne warunki pogodowe i ograniczony czas. Zwłaszcza że, ku mojemu zdumieniu i jak wynikało z mapy, dało się miasto praktycznie objechać nawet nie tranzytem a skrótem, szlakiem rowerowym i nad jeziorem. Ku zdumieniu, gdyż mieszkam w mieście o zbliżonej wielkości, randze i podobnym charakterze. Tyle, że w „Polsce A”, nie w „Polsce B”. I jakoś sobie nie wyobrażam nawet zaczątku takiej idei. Byłem już kiedyś w Mrągowie, ale przy brzydkiej pogodzie tylko w ścisłym centrum. Teraz zajechałem od strony słynnego amfiteatru, gdzie są te spotkania kabaretowe i Piknik Country między innymi. Ładny, między innymi dlatego, że dosyć nowy. Duży i ciekawego projektu. W palącym słońcu świetnie się odbijały promienie, tym razem na metalicznych częściach. Stamtąd zaczynał się mój szlak. Jadę. Nad Jeziorem Czos i zdumienie coraz większe mnie ogarnia. Piękną, równą nawierzchnią, dookoła a to boiska, a to plaża miejska z rewirami trudności i ratownikiem. Trwa to i trwa setki metrów. Widać że masa dóbr i okoliczności do spędzania czasu, darmowych, powszechnie dostępnych. Widać że masa obiektów. U nas w Żywcu, jak tylko dwa szczeble w małej kładce mają wymienić, to najpierw gadania jest pół roku, potem wszędzie zdjęcia burmistrza, którego notabene lubię, a to ze szczeblami jako nartami, a to ze szczeblem jako wyimaginowaną gitarą. A potem zamontowanie tych dwóch szczebli trwa i trwa. Już czułem, że trzeba będzie tutaj wrócić z Beatą. Zwłaszcza, że temat wartki, polityczny, będzie się można popieklić, dosyć tej sielanki. Rzeczywiście przejechałem całe miasto ścieżką rowerową. Okoliczności dookoła, jeśli zmieniały swój konkret, to nie ogół. W końcówce zgubiłem szlak. Szkoda mi było czasu i sił na powrót i odnajdywanie go. Znalazłem się w dzielnicy pięknych domów mazurskich, by po chwili wypaść na swoją główną drogę już za miastem.
22.07.3
Zafascynowany prawie tą częścią Mrągowa, wracałem już główną drogą, z małym przystankiem w Pieckach......

Komentarze

Popularne posty