60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XVII

22.07.2014 (wtorek) c.d.

. Wróciłem z rowerowej wyprawy nawet nie nad jezioro, ale dosłownie do jeziora. Skwar znów był taki, że wszedłem doń cały, jak mnie Pan Bóg odział. Mało widać ze mnie już z buntownika, znowu założyłem „(c)hałer na dynię” i ta dynia tak zgrzana była, że można było na niej kotlety usmażyć. Fakt, że były na tapecie, ale – jak dobrą biedę – trzeba je było jeszcze uklepać.
Beata przywitała mnie ciekawym tematem. Po standardowym jej pytaniu: „gdzie byłem?” i mojej równie standardowej odpowiedzi: „a gdzie nie byłem?”, usłyszałem co – mimo wczesnej pory – działo się wtedy na łące. Otóż jedna z sąsiadek spieszyła się do pracy, do Warszawy, a siadła jej elektryka w samochodzie. Trzeba było wesprzeć zewnętrzną iskrą, a auta innych warszawiaków miały za słabe akumulatory. Uderzyli zatem do Beaty. Ta jeszcze spała, więc wystawiła im przez wrota naszego namiota kluczyki. Po różnych dodatkowych perypetiach, z którymi mniejsza tutaj, udało się odpalić, dziewczyna czym prędzej pojechała. Matka jej jęła za nią dziękować, a kwintesencją tych podziękowań była obietnica: „mężowi postawię piwo”.
Mało tego, za bardzo opowieść się jeszcze nie skończyła,a pani stanęła przed nami z dwoma „wojakami”, pytając czy takie mogą być.
Przetarłem w związku z tym uszy ze zdumienia. No bo, podkreślę to jeszcze raz, że może na takiego nie wyglądam, ale lubię sobie pewne sprawy racjonalizować. Nie no, fajnie jest sobie turystycznie pedałować i po tym dostawać za kogoś piwo, wręcz to jest raj, ale raj nie jest racjonalny. Zdumiony byłem dlaczego mnie, no bo przecież nie było mnie przy tym, ani też zapewne nie wyglądam nie jedynego użytkownika samochodu.Nie partycypowałem w tej sytuacji, a zostałem za nią nagrodzony. Apropo partycypowania i w nawiasie pisząc to bardzo mi się niedawno podobało zdanie kolegi, brzmiące mniej więcej tak:
Zbyszkowi urodziła się niedawno córka. Z tym zaznaczeniem że Anka, jego żona, nie partycypowała w jej poczęciu”.
W każdym razie zaczęliśmy racjonalizować tą dziwną kwestię, dlaczego akurat mnie podzięka, a mnie znów zafascynowało to, ile można wyciągnąć wniosków z jednego zdania. Odpowiedzi znaleźliśmy trzy, niekoniecznie się wykluczające.
Pani należy do większej lub mniejszej i starszej lub młodszej grupy ludzi, która uważa, że jeżeli kobieta naciśnie przycisk spryskiwaczy przedniej szyby, niechybnie otworzy się wówczas bagażnik i pospadają wszystkie kołpaki. W związku z czym wszelkie sprawy związana z motoryzacją, jak i ich konsekwencje, załatwia się z mężczyzną.
Pani należała do większej lub mniejszej i starszej lub młodszej grupy ludzi, którzy uważają że rewanż jest konieczny i jedyna możliwość rewanżu, to alkohol. Jedyna możliwa waluta. A z alkoholem to jakoś tak do mężczyzny.
Opcja trzecia. Pani musiała by się wywdzięczać innej kobiecie. Między kobietami, czasem nawet nim się jeszcze zobaczą, bywa już takie spiętrzenie emocji, że nawet wymiana dwóch słów jest trudna. Co dopiero byłoby gdybyśmy w bule wcześniej grywali. W bule to emocje, kurde, prawie jak w szachach.
W każdym razie browary na stole stanęły, oczywiście nie było mowy, że nie przyjmujemy. Wolelibyśmy „wojaków” nie dostawać tylko liczyć że ewentualnie można też na małą pomoc liczyć, tym czynem taka relacja i zależność została ucięta, ale to nie w tych czasach, takie czasy.
Cóż było robić. W namiocie miałem swoich „wojaków” masę, zatem wojaków ci u nas dostatek, ale i te dwa przyjąłem, jako świadectwo.....
Zaśmiałem się że:
NA DWÓMIESIĘCZNEJ WOJNIE KAŻDY WOJAK SIĘ PRZYDA....
i udaliśmy się klepać kotlety. Ubaw przy tym mieliśmy, bo klepałem gumowym młotkiem do przybijania śledzi namiotowych, bujając się na hamaku.
22.07.2.1
Plan dnia był napięty, bowiem wybieraliśmy się do Wojnowa na wernisaż fotograficzny. Nie wiedzieliśmy za wiele o nim, nie spodziewaliśmy się chyba wielkiej sztuki, ale postanowiliśmy podjechać, choćby aby zobaczyć, jak wyglądają wernisaże na Mazurach. Przez jakiś czas eskapada owa stanęł pod znakiem zapytania, ponieważ szło na wielką burzę i trochę byłby strach zostawić umocowany sznurkami dobytek, różne szkwały już widzieliśmy. Szło i szło, ale na szczęście się rozeszło. Wyrychtowaliśmy się zatem i pojechali do pięknego Wojnowa.
Prawie miałem sprawdzać dokładny adres, kiedy przejeżdżaliśmy obok pierwszego domu, przy którym stała masa samochodów. Okazało się, że to tam i planowana frekwencja na mocno zdziwiła. Nie było gdzie zaparkować, jakaś pani pokazała, żeby zajechać do jej sąsiedniego domostwa. Wysiadaliśmy i akurat przewinął się jakiś pan w sandałach i skarpetach. Ucieszyłem się, że i na północy są czechofile. Oprócz pana w specyficznym zestawie obuwniczo odzieżowym pojawił się też nasz problem z psem. Nie żebyśmy byli tacy zwariowani psiarze, ale baliśmy się go zostawić przy namiocie samego, bo nie był do tego przyzwyczajony, nie wiadomo jakie cyrki by odstawiał. Tutaj uzmysłowiliśmy sobie nasz błąd taktyczny dotychczasowego pobytu. Nie przyzwyczailiśmy psa do tego, że będzie zostawał sam. Upał był wciąż, mimo prawie 18 godziny, więc samochód odpadał. Zabraliśmy go ze sobą z założeniem, że najwyżej Piksela uwiążemy gdzieś przed domem.
Weszliśmy w jakiś inny, dosyć dziwny świat. Stary mazurski domek z ładnym ogródkiem i starym niebieskim rowerem wiszącym na zewnętrznej ścianie domu. Jak się potem okazało, to „Galeria niebieski rower”. Pełno tam było ludzi. Dziwnie ubranych dziewcząt serwujących szampany i jakichś innych osobników, z których każdy miał na sobie coś pomarańczowego. Widocznie był taki temat, o którym nie pisało w ogłoszeniu, jakie ja widziałem. W większości byli to ludzie wieku dosyć dojrzałego, zachowujący się – oprócz pomarańczu – i wypowiadający dosyć dziwnie. Szybko stwierdziliśmy że masa z ich to chyba jacyś warszawiacy na co dzień w garniturach trzepiący kapuchę, a teraz na urlopie lub wczasowej przerwie w pracy, w pobliżu swoich letniskowych posiadłości, założyli korony z bibuły i dla odpoczynku bawią się w konsumentów i komentatorów wielkiej sztuki. W każdym razie fajnie tam było, ale od sztuczności aż dusiło. Po kilku lampkach szampana pojawiła się pani gospodyni i autorka zdjęć w jednej osobie. Okazało się, że była lub bywała w Indochinach. Teraz nabyła dom na Mazurach i zamiaruje nam tutaj pokazać swoje fotografie i stroje z tych podróży. Co jednak nas bardzo ucieszyło, dzieła są wystawione nie w domu, tylko na pobliskich polach. Bardzo pięknych polach. Jakieś dziewoje w tych właśnie strojach będą nas prowadzić. Otworzyła się furtka, przeszliśmy drogę i pochodem poszliśmy na te pola. To był pierwszy dom we wsi, tuż przy drodze prowadzącej do klasztoru staroobrzędowców. Tuż tą wiejską pylną drogą weszliśmy w wysokie rude trawy. Po prawej mieliśmy wzgórze z sosnami i klasztor nad jeziorem. Obok późne słońce, w promieniach którego wszystko tonęło. I bardzo się komponowało z tym wymaganym pomarańczowym kolorem. Pięknie było. Najlepsze było to, że spuściliśmy ze smyczy psa, żebym nam nie przeszkadzał w zamiarowanej duchowej konsumpcji, były ku temu warunki. Psa, który sam prawie pomarańczowy i szybko się zlał s tymi trawami, w których buszował.
22.07.2.2
22.07.2.2.122.07.2.3
22.07.2.4
Popłynęła zatem fala ludzi, wśród niej i my, przez mocze czerwonych traw, spośród których jak z wody wyłaniał się pysk naszego spaniela,zachłystującego się powietrzem. Jak osioł ze Shreka. Machnąłem na niego ręką, żeby odbiegł i nie zdradzał naszego filisterstwa, bo wychylając pysk zdawał się oczami pytać, „gdzie te sarny”? A może też był już spragniony odmiany i pytał: „gdzie te zdjęcia, kurna gdzie te zdjęcia?”.
22.07.2.5
22.07.2.6
Faktycznie jakkolwiek okoliczności przyrody i krajobrazu były przepiękne, to oczekiwanych eksponatów jakoś nie mogłem oczyma głowy i duszy wyłowić. Mijaliśmy „stanowiska” dziewcząt, które stały na podwyższeniach i prezentowały stroje.
22.07.2.7
Fotografie pojawiły się na końcu łąki, przy granicy lasu. Też ładnego lasy zresztą. Od razu zdradzę, że specjalnie mnogo to ich nie było, na „trasie” chyba sześć. Takich, no. Do przyjęcia, choć specjalnej idei, sztuki, czy podtekstów, li innych metatekstów w nich nie dostrzegałem. Słonie i świątynie głównie. Jak na tyle zrobionych setek metrów, naprawdę było ich ledwie kilka. Stroje chyba ładne, trudno mi je ocenić. Spod lasu na sosnowe wzgórze, potem powrót do „zagrody”.
22.07.2.8
Szliśmy tak szukając tej sztuki i może okażę się tutaj podwójnym profanem, ale oblany potem podwieczornego upału miałem takie skojarzenie, że brniemy jakąś dziwną drogą krzyżową. Dosyć długo równym tempem z nami szli jacyś państwo tak już koło sześćdziesiątki. Pan miał pomarańczową koronę z bibuły, pani całe zwiewne odzienie pomarańczowe. Przy każdej dziewczynie prezentującej strój, ten pan robił pani zdjęcie, gdy ta robiła jakieś takie dziwne dygi unosząc spódnicę jak dziewczynka w przedszkolu i uśmiechając się jak nastolatka na koloni.
22.7.2.11
Z kolei jak już schodziliśmy ze wzgórka sosnowego, to też z jakimś panem w pomarańczowej koronie. Przeżywał coś naszego psa. Żałował, że nie zabrał swojego, miałyby towarzystwo. Potem opowiadał, jak ten jego pies się cieszy, gdy idą na polowanie, bo on poluje. Beata na to, żeby uważał i czasem naszego psiaka nie trachnął. Pan na to że nie, nie, do psa to on nigdy nie strzela. Nie analizowałem, ale instynktownie i podskórnie mnie to zdziwiło, że pieska w żadnym wypadku,ale liskowi a owszem, kulkę między ślepia załadować można.
Doszliśmy tym korowodem, prawie żywcem jak z piosenki Grechuty i wiele z nim mającym wspólnego, do domostwa. Tam na płocie jeszcze wisiały fotografie strojów, całkiem w sumie niezłe. A potem to, na co chyba wszyscy czekali i po co wszyscy tam przybyli,otwarcie pisząc. Wyżera. Zacna wyżera, dobre wszystko było, trzeba przyznać. I winko, i chlebek ze smalczykiem, i winogronka, i ciasteczka. Nie żebym tak lubił i musiał na krzywą twarz, ale uważam, że jeżeli przebyłem do kogoś kilkanaście kilometrów i ten ktoś nie zaoferował mi sensownej sztuki, to poczęstunek jest sensowną rekompensatą. Poczęstunek znów w pięknych okolicznościach przyrody i krajobrazu, w ciągle mocnym wojnowskim słońcu i z klasztorem w tle. Słyszałem opowieść o chłopakach z Krakowa, którzy chodząc po wernisażach potrafili się dzień w dzień najadać i narąbywać w ten sposób. Dla mnie było to wówczas nieosiągalną abstrakcją i dumny byłem, że na Mazurach mi się to udało. Przy jedzonku, a jakże, było słychać kilka nietuzinkowych dialogów. Córka pana myśliwego okazała się być modelką prezentowanych strojów. Podobno mieszkają w – według nich – najładniejszej wsi mazurskiej – Lipowie. Trzeba się będzie tam wybrać i zweryfikować. Potem opowiadała, jak to dzień wcześniej wyprawiała znajomych na szybkie wczasy. Mianowicie w internecie znalazła im „lasta”. Spodobał nam się ten slang, choć raczej nie dla nas. Podobał mi się też inny dialog. Rozmawiało dwóch „słynnych fotografów” z dupnymi aparatami na szyjach. Jeden drugiego pytał o instrukcję do jakiegoś aparatu. Ten na to, by sobie tamten poszukał w internecie, są wszystkie. Potem podeszła do tego pierwszego jakaś, pani, pytając, czy zdjęcia jakie on robił na wernisażu, będą dostępne w sieci. Obaj żachnęli się, że skąd,przecież tam one nie mają żadnej ochrony od strony praw autorskich i każdy może z nimi zrobić co chce. Acha. Ot, relatywizm podobny, jak w przypadku polowań. Ładnie było i smakowicie. Potem jeszcze podeszło do nas dwóch młodych mężczyzn. Jeden też czechofil w skarpetkach i sandałach, drugi w okularach słonecznych kryjących jego szkliste od upalenia spojówy, przedstawiwszy się jako artyści malarze zaczęli – wtrząchając żarło za żarłem – nawijać jakieś pseudoartystyczne bzdury. Atmosfera zrobiła się jakaś nie dla nas już teraz i postanowiliśmy pójść już. Podziękowaliśmy pani artystce bo było naprawdę ładnie. Udało się jej, gdyż przy lekko innej aurze już nie byłoby ani polowy tego efektu.
22.07.2.12
 22.07.2.13
Poszliśmy jeszcze, tym razem w gromadzie, obejrzeć klasztor. Nawet udało nam się go zwiedzić od środka. Piękny tam był zachód słońca. Zasiedliśmy czegoś się napić, przez przypadek niedaleko pani, wojnowiczanki, u której mieliśmy samochód zostawiony. Zadzwonił jej telefon i odbyła głośną rozmowę. Jak wywnioskowałem ktoś ją pytał, dlaczego nie odbierała. W odpowiedzi usłyszał, że „przecież była na wernisażu”. Sympatyczne, gdyż odpowiedziane takim tonem, jakby ta pani w każdy wtorek po południu nigdy nic innego nie robiła, tylko chodziła po niekończących się wojnowskich wernisażach. Zaprawdę ładnie i zabawnie było.

Komentarze

Popularne posty