Po sobotnim święcie
Pozostał mi bardzo w głowie i w świadomości
temat lub „temat z” święta 1 listopada. Co konkretnie? Najpierw skojarzenie, jakie miałem, z ostatnich lat celebracji tego dnia w rodzinnym Bielsku-Białej. Co
roku chodziliśmy z kolegą na grób innego „ziomka”. Snuło się tym wąskim
chodnikiem prze Kamienicę. Praktycznie obowiązywała „jedna nitka” trotuaru w każdą stronę, bo takie było zatłoczenie. Bardzo wolno się wszyscy poruszali,
jak trzeba było, to cały kondukt de facto nie podążających razem ludzi
przystawał, bo ktoś tam akurat znicz kupował. Nie będę tutaj wpierał, że
krążyło w powietrzu nie wiadomo jakie uduchowienie i nostalgia za tymi co
odeszli. Nie będę też jednoznacznie wpierał, że krążyć powinna, świat jest jaki
jest. Zdecydowanie natomiast były w tamtym czasie i tamtym miejscu: jakiś luz,
jakieś spowolnienie i otwarcie na innych. Nie mówię tu o przysłowiowej już „komunie”,
tylko latach 8 wstecz i ciut więcej.
A.D. 2014 wyszliśmy wieczorem właściwie i spacerem na główny cmentarz Żywca.
Oczywiście wiodą tam wąskie chodniki, jak na większość cmentarzy. Oczywiście
wszędzie masa ludzi. Minęliśmy ileś grup i stwierdzili, że ustępujemy drogi –
bo tak nas nauczono – a przeciwne strony ni chu, chu. Owszem, nasze ustąpienie
zwykle starcza by druga strona się zmieściła, ale chyba kultura nakazywałaby
przynajmniej dla picu dygnąć. Ale nie. Oni, one, starzy, młodzi, ładni, brzydcy.
Każdy się pcha i jak już „wymusiliśmy” pierwszeństwo – czytaj, nie usunęliśmy
się podlegle – momentalnie rysowało się na licach współprzechodniów śmiertelnie
zdziwienie, graniczące z oburzeniem. Wyszedłem zatem do przodu przed Beatę, by
torować drogę. Trochę już nakręcony „badałem” sytuację. Płeć piękniejszą i
starszych przepuszczałem. Jak mijali mnie młodsi lub płeć brzydsza to co
chwilę: jeb barkiem w bark, jeb barkiem w bark. Gdybym był bardziej podatny na
zaczepki, w drodze do nekropolii musiałbym jebnąć najmniej trzem nim bym tam
dotarł. W pewnej chwili tak się zdarzyło, że Beata wysforowała się do przodu, a
do tego zapychaliśmy pod sporą górkę. Nie zapomnę długo twarzy jakiegoś
rześkiego mężczyzny w średnim wieku. Nie ustąpił, na „fejsie” buta na maska i
niewidoczny oczyma napis: „wszedłem na wojnę” i pod spodem „albo ty, albo ja”.
Po skurczybyku nostalgiczny dzień. Gdy komentowałem kiedyś w rozmowie z kolegą podobną sytuację, ten stwierdził, że to przez ten kryzys. Ludzie muszą zasuwać
do roboty, przez to tacy nerwowi. Nie jestem oczywiście Matuzalemem, ale
obserwowałem już kryzysy znacznie większe niż ten ewentualny obecny i ludzie
byli wówczas równie znacznie milsi. Owszem jest to pewnie skutek współczesnej
mody, czy stylu życia. Po prostu „Kill em all”. Nie do końca rozumiem dlaczego,
zwłaszcza u nas w kraju katolickim, negatywne emocje są w o tyle wyższej cenie
niż te plusowe. Czy to w życiu społecznym, czy to rodzinnym, czy polityce,
mediach, wszędzie. Oczywiście nie myślę o hipisach, jakimś tam trywialnym „kochajmy
się wszyscy”, ale nie musi to być od razu przeciwległa banda.
Komentarze
Prześlij komentarz