60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XIV

18.07.2014

    Psy – nasz i sąsiadów - „dotarły” się w sposób następujący. Jak już pewnie pisałem, każdy ma swój rewir. Zagadką raczej nierozwiązywalna jest, na podstawie czego te rewiry ustaliły, ale faktem jest, że one bardzo zbieżne z rzeczywistym podziałem między nami, ludźmi. Kilka razy dziennie następuje jakiś konflikt i warczą na siebie. W zasadzie to głównie warszawski złośnik warczy na naszego. Piksel ma to w czterech literach i raz na pięć zaczepek się odwinie. Zaczepki są głównie z powodu przejść obok tamtego wydumanej granicy. Czy to słuszne czy nie, my psa puszczamy, właściwie chodzi cały czas jak i gdzie chce. Tamten jest na smyczy, nasz luzem, stąd pewnie te anse, psy nie lubią takich relacji. Zwłaszcza te uwięzione. Ale bitek nie ma. Jeszcze jest inny typ układu. Gdy ktoś idzie lub jedzie drogą. Herkules (sznaucer miniaturowy więc imię psa zdradzające pewne kompleksy), który jest znacznie bliżej drogi, wówczas rzuca się z zębami na przybyszów ile ma sznurka. Jeżeli akurat nie ma sznurka i jest wolny, to właściciele zaraz pędzą przerażeni, kogo on to nie zeżre z kopytami i jakiego to mandatu nie dostaną. Jeżeli sytuacja wygląda co najwyżej przeciętnie, Piksel podbiega do swojej granicy i szczeka. Gdy natomiast wygląda na próbę większego najazdu – spora grupa czy inny pies – nasz spaniel razem z tamtym biegnie do drogi. W tych sytuacjach zresztą zachowują się zupełnie, tak sobie teraz myślę, jak Polacy. Dopóki istnieje to zagrożenie na drodze, dzielnie stoją razem, wspólnym frontem. Jak tylko mija, zaczynają się między sobą prztykać.
    Przyjąłem dzisiaj na klatę kiepski temat. Patrzę, a tu w tamtym miejscu kleszcz mi się wkuwa. Owszem, miałem już pewnie kiedyś taką gadzinę w sobie, ale bez wglądu w jego wygląd. Teraz się przyjrzałem i ten wyglądał jak na horrorach, albo teledysku The Cure. W połowie jeszcze na zewnątrz, wcisnął już część świdrów i wierzgał. Wyjęty, zapsikane, po sprawie.
    Wyrychtowaliśmy się drugi raz w tym tygodniu, gdyż ponownie mieliśmy w zamiarze wycieczkę samochodową.. Odkurzone koszule i suknie zza kabiny. Znowu trochę za upalnie jak na takie podróże, ale ma być tak jeszcze długo.
    Ogólnie celem było miasteczko Ryn, z prawdopodobnym międzylądowaniem w Mikołajkach. Najpierw puściliśmy się drogą, prostą jak drut, do Kosewa. Bardzo ładna, mały ruch. Mijaliśmy grupę niemieckich emerytów na rowerach. Szacun dla nich konkretny, bo o godzinie 12 był już skwar nieprawdopodobny, a oni zapychali pod sporą górkę. Mieli wyposażenie jakby z jednego biura turystycznego. Najwyraźniej byli też z przewodnikiem. Stwierdziłem, że całkiem fajna fucha. W ciągu roku prowadzić firmę, taka 1/1000 Kulczyka, a w lecie być przewodnikiem rowerowym po Mazurach. Beata od dawna głosi tezę, że wszystko w życiu przychodzi za późno. Tak i w tym przypadku. Kosewa wcześniej nie znałem, mimo że widywałem na drogowskazach. Ładnie, jednak tam już zaczęły się ludniejsze i głośniejsze Mazury. Bocznymi drogami i rozmaitymi wsiami dotarliśmy do Jeziora Tałty. Z mapy wyglądało szumniej. Faktycznie, że jak na ten rejon, to duży akwen. Tyle, że bardzo zabudowany i pozagradzany, trudno było się jakośkolwiek do niego dobrać i lepiej poznać. Już na starcie wypadu mogło się zauważyć, że nie ma to jak nasze Jez. Mokre. Ma powierzchnię, ma dzikość, ma tajemnice. Duże ciekawe jezioro. Niezmiennie hołdowaliśmy zasadzie jazdy bocznymi drogami. Takimi właśnie przejechaliśmy obok Tałt, do Mikołajek. Do Mikołajek, od dawna mających sławę miejscowości drogiej, blichtrowej, gdzie głównie zostawia się kasę na Mazurach. Wjechaliśmy do miasta od strony, po której jest słynny Hotel Gołębiowski. Zobaczyliśmy jakiś wysoki, lekko prześwitujący płot, za którym goście hotelowi leżakowiali, pewnie zażywali też jakichś kąpieli. Zaraz przypomniała mi się pani z telewizji, która na Mazury jechała do solarium i na jacccuzzi. Zapewne bycie za tym płotem ma duże uroki i można coś takiego lubić, ale o regionie to oni nie dowiedzą się nic. Pewnie będą wiedzieć dokładnie to samo, co ci z Gołębiowskiego w Wiśle. Z Mazurami ma to tyle wspólnego, że może ten sam komar nas i tamtych ludzi ukąsi.
Zaparkowaliśmy w Mikołajkach tam gdzie zawsze w miastach, czyli pod Biedronką. Obok jakiegoś starego spichlerza, który spichlerzem jeszcze jest, ale już niebawem pewnie będzie w nim dyskoteka.
18.07.1
Docieraliśmy do ścisłego centrum – czegoś w stylu rynku – przez całkiem ładną dzielnicę, gdzie sporo było starych, klimatycznych zabudowań, typowych mazurskich chat. Wiele też wszelakich placów zabaw, skwerków.
 18.07.2
Potem już zaczęła się bogatsza dzielnica. Żar lał się z nieba. Na szczęście była „woda” na rynku. Rynek nie rynek, plac właściwie, podobny jak w Mrągowie. Przeplatane budynki zabytkowe, z takimi mocno socrealistycznymi i nowoczesnymi. T-Mobile, jubiler, lotto,bankomat....
18.07.4
18.07.5

18.07.6
 18.07.7
    Potem przenieśliśmy się do części wodnej. To chyba jakaś odnoga Jeziora Śniardwy. Cienkie gardło i masa wszelkich hoteli, przystani, motorówek. Wygląda na to, że to miejscowość typowo dla żeglarzy, długo podobna wielu okolicznym, która w pewnym momencie się bardzo wybiła i odróżniła. Klimat niewątpliwie ma.
18.07.8      Przechodziliśmy portem, czy raczej jakąś promenadą obok statku pasażerskiego.Oczywiście pies pierwsze co, to pcha się na statek. Pan motorniczy na to, że może go wziąć, do Giżycka zapłynie. Beata mu mówi, że nie ma sprawy, pies Krutynię już przepłynął...... ale nie wiosłował.
18.07.9
Zjedliśmy lody i popędzili dalej, bo ile czasu tacy jak my, mogą spędzić w tłocznych i gwarnych Mikołajkach? Udaliśmy się dalej, do Rynu. Znów bocznymi drogami, znów kompletnie inną krainą. Tym razem sosnowy las z domieszką pól i bagien. Bardzo ładnie. Przed Rynem skręciliśmy do miejscowości Rybical, gdzie polecano nam ongiś pole namiotowe. No, nie najgorsze, ale i nie najlepsze. Nad jakimś wąskim jeziorem. Chyba wciąż albo znów była to strefa ciszy, jednak wzdłuż brzegu co kilka metrów powbijane były pale do cumowania i widać było, że co dzień wiele łodzi tam cumuje, co w gruncie rzeczy nas nie interesuje. Miało to pole natomiast jedną ciekawą cechę, trudną w gruncie rzeczy do opisania.By tam dotrzeć, od jakiejkolwiek poważniejszej drogi trzeba było jechać całe kilometry.W pewnym momencie w dół i pod górę, jakby to co najmniej dolina jakaś w Beskidach była. Pooglądaliśmy, z lasu wyjechaliśmy, by dotrzeć w końcu do Rynu. Faktycznie ładne i przyjemne miasteczko. Nieduże, więc oglądanie i zwiedzanie wiele czasu nie zajęło. Mocno mi przypominało czeskie mieściny z naszego pogranicza, „okresu” morawsko śląskiego.
18.07.10
    Na wzgórzu zamek, pod nim trochę kamienic i mieszkalnego miasta. Poza tym w Ryn wbijały się jakby z dwóch stron jeziora, dwa brzegi były w odległości kilkaset metrów. Zamek pokrzyżacki, taki bez wież, był ładny od zewnątrz, trudniej z oceną wnętrza. Przez mianowicie wstęp postronnym wzbroniony, gdyż obecnie jest w nim hotel. Od dawna mam problem z oceną takiej sytuacji. Z jednej strony dobrze, bo budynek n ie niszczeje. Znowu z drugiej nie jest dostępny w każdej chili dla szarego obywatela kraju, chcącego go zwiedzić. Tutaj można było wejść tylko do holu i poczuć przyjemny chłodek starych murów.Na polu wciąż i niezmiennie panował niesamowity skwar. Zdążyłem natomiast stwierdzić że jest i odpalić w zamku internet komórkowy na wi-fi. Na tyłach zamku ukaraliśmy psa za niesubordynację, przywiązując do dybów.
18.07.11
Podobała mi się tylna część miasteczka, gdzie było coś, u nas prawie niespotykanego mimo warunków, mianowicie plaża miejska. Na jeziorze, ogólnie dostępna, darmowa, z pomostami, ratownikiem. Z daleka wyglądało to trochę jak na filmach przedwojennych.
 18.07.12
Druga część z kolei usytuowana była nad innym jeziorem. Stare kamienice, skwarna plaża, wieczne festyny.
18.07.13
    Z powrotem, w późnopopołudniowym upale, wracaliśmy ponownie bocznymi drogami. Najpierw przepięknym krajem.Pola, lasy, jeziora, pagórki. Okolice czasem jak z Wańkowicza, czasem jak z Baczyńskiego. Stwierdziliśmy przy tej okazji, że prze ciekawy teren jednak, te Mazury. Na dzisiejszej wycieczce do tej pory w zasadzie oddaliliśmy się od swojego centrum 30-40 kilometrów, a tyle bardzo różnych krain i miejsc widzieliśmy.
Skręciliśmy w lewo, w ostatnią jakby część trasy. Mieliśmy wyjechać już u nas w Cierzpiętach, posuwając się lasem i wsiami. Mam już trochę lat, widziałem niejedno.Bywałem często w Beskidzie Niskim, czy Bieszczadach. Ale takich „dziur”, przez jakie przejeżdżaliśmy dzisiejszą trasą, chyba jeszcze nie widziałem. Rany święte, zadupia prze nieprawdopodobne. Oczywiście nie chodzi mi tutaj o jazdę lasem, czy puszczą, ale wsie lub pojedyncze zabudowania oddalone od cywilizacji. Nie pomnę ile razy praktycznie przejechaliśmy prawie przez środek czyjejś obory. Było jakieś „miejsce na mapie” ze starym typem tablicy nazwy miejscowości. Śmialiśmy się, że to tylko jedno domostwo i nie opłacało im się zmieniać. Szczególne wrażenie jeśli chodzi o dziurowatość i śmieszną nazwę zrobiło na nas zadupie zwane Notyst. Jakoś nie mogliśmy tego miana zapamiętać, przekręcając wiecznie na Nugat. W każdym razie Notyst momentalnie stał się dla nas symbolem mazurskiego geograficznego końca świata.
Potem był bezludny las i leśniczówka za leśniczówką. W którymś momencie przeholowaliśmy z ilością skrętów, lub nastąpiła jakaś nadinterpretacja mapy i zamiast do Cierzpięt, znaleźliśmy się na drodze do Piecek. Pal licho, przy okazji się odrdzewiacz kupi. Acha. Tak zupełnie odludnie to nie było. Przejeżdżaliśmy w lesie obok jakiegoś samochodu osobowego i pana przy tylnym bagażniku. Przystanęliśmy i zapytali, czy wszystko w porządku. Pan że w porządku, kontempluje przyrodę. A drugi kąt bagażnika przykrywał płachtą, żebyśmy nie widzieli jumanego drewna.
Nie bezludnie, bo wręcz bardzo ludnie zrobiło się na naszej łące. Nadchodzi kolejny łikend, prognozy na upalną aurę, nadjechało biwakowiczów.

Komentarze

Popularne posty