Podróże Salamandrą - przy ruskiej granicy


Przy okazji rocznicy smoleńskiej i wojny przypomniałem sobie, że jechaliśmy , podczas niezmiernie długich wakacji, wzdłuż ruskiej granicy, z ingerencją i przygodami. Przypomniałem sobie też to, co skojarzyłem jakiś czas temu, pewną dziwnie niszczycielską moc naszym pobytów i przejazdów. Trochę i dołującą. Wiele miejsc, w jakich byliśmy, dotykała potem jakaś destrukcja: Piaski, gdzie kopią przekop przez Mierzeję Wiślaną, port w Świnoujściu. Przejechaliśmy w lecie w dół Podlasia. Ostatni raz, bo przez ten płot graniczny pewnie wszystko szlak trafił. Z innych powodów też tam nie ma po co jechać, temat przegrzany, ale to inna rzecz. Pojechaliśmy wzdłuż granicy ruskiej i też stan obecny, jaki jest, każdy widzi. To zresztą dziwne i nierealne. Wiadomo że świat szybko zasuwa a rzeczywistość weryfikuje wiele kwestii, Niejedno śmieszkowanie mieliśmy przy tej ruskiej granicy, a teraz jest jak jest. Jakby to powiedział prezes NBP Glapiński, koń, jaki jest, każdy widzi.


Kilka dni spędziliśmy w Piaskach, na Mierzei Wiślanej. Wtedy to, jakoś pierwszy raz, dotarłem do ruskiej granicy. Na mierzei, czyli słynny Okręg Kaliningradzki. Biegiem. Płot, syf, śmieci. No i jakaś silna wieża przesyłowa ruska, mimo że po tamtej stronie nikt nie mieszka. Miałem włączony roaming, o czym zapomniałem i mi zassało aktualizacji na ruskim necie za 4 stówki, Nigdy na niczym się z nimi na plus nie wyjdzie. 



W drodze powrotnej śmieszkowałem z tego, że stoją ładne zamki na pisaku a więc że mamy dobry system obronny przed ruskimi. 


Przeczucie, jasnowidzenie? Nie wiem, może po prostu oczywistość, historia i trochę statystyki. 

Trochę mi potem, po wybuchu wojny było głupio za takie dowcipy, ale teraz sobie myślę, że w zasadzie adekwatne. Ruskiej armii tak słabo idzie, że w razie w - odpukać - zamki na piasku wystarczą.


W dalszej kolejności i za kilka dni znaleźliśmy się nad Mazurami. Konkretniej, to z Fromborka przejechaliśmy w okolice Bartoszyc, czyli 25 kim od ruskiej granicy, przy drodze do tejże. O drodze wiemy dużo, patrzyliśmy na nią, bo utknęliśmy niedaleko, w szczerym polu. To jej remont spowodował, że powzięliśmy kilka, jakże - co czas pokazał - niesłusznych decyzji. W efekcie, oszukując przeznaczenie i GPS, wjechaliśmy w pole, takie bardzo szczere, a do tego wiążące nas na kilkanaście godzin, gdyż wjechaliśmy samochodem, któremu daleko do terenowych. Miało być fajne ułatwienie, twardy grunt, a tu nagle wszystko, za przeproszeniem, jebło. Owo jebnięcie wyglądało dokładnie tak:
Siedzieliśmy sobie więc przed zmrokiem i patrzyli jak pojedyncze auta, po remontowanej drodze i przekopach jadą w kierunku ruskich. Ale po co?
Trafił nam się więc prawdziwy test polowy w czasie tego wyjazdu. Myślałem, że jeszcze wieczorem wykopię auto z tego ambarasu i przeniesiemy się. Może niedaleko, ale w bardziej atrakcyjne miejsce. Aczkolwiek widok aut jadących do ruskich, z dzisiejszej perspektywy, był gasnącym ewenementem. Okazało się jednak, że nie będzie tak łatwo się wykopać i spać będziemy "tam gdzie stojemy". Zero szans w tym czasie i po ciemku. Stwierdziłem, że rano podniosę samochód, pokopię, popodkładam i po 2 metry będę wyjeżdżał. Noc fajna i nocleg. Nie no, wiadomo, błoto, komary i inne benefity, ale wschód słońca bilansował te dyskomforty.
Rano to było rano. Jak zawsze, rano przynosi inną perspektywę, czyli gównianą. Staliśmy na tym polu pagórkiem i chyba w nocy jakaś woda z niego zeszła na dół. Było wiele bardziej grząsko niż wieczorem. Bez szans, albo z szansami na ponad pół dnia roboty. Uznałem że jak w ciągu picia kawy nic przez to pole do drogi ruskiej albo gdzie indziej nie pojedzie, to pójdę do oddalonego o kilometr domostwa, żeby jakiś traktor przybył w sukurs. No o i za chwilę Beata zawołała, że coś jedzie. Ale na rowerze. Spoko. Jedną trzecią kawy jeszcze miałem, jak zobaczyłem że kilkaset metrów dalej, za krzakami, jakiś kolo w podejrzany sposób utylizuje nie mniej podejrzana ciecz do jeszcze bardziej podejrzanego zbiornika wodnego. Tyle, że robi to, siedząc na traktorze. Kawa w trawę i polecieliśmy po niego. Wyciągnął nas chociaż nie szło gładko i finalnie wylądowałem tyłem auta na traktorze. Ale wyjechaliśmy i wrócili do śmiesznie nazwanych Ardap, potem Spytajn i innych.










Po kilku dniach podjęliśmy pierwszą próbę wyjazdu z Gołdapii w dalszą drogę. Pierwszą, gdyż wróciliśmy tam na kilka dni. W tej pierwszej jednak, podążyliśmy najpierw dobrnąć do granicy ruskiej w innym miejscu niż przejście za Gołdapią lub Bartoszycami. Po prostu drogą w las, bo takowe znały mamy i nawigacja. Zobaczyć z daleka na ten wschodni świat. Wschodni umownie, gdyż to na wysokości nas, ten Obwód Kaliningradzki, no i tam chyba za bardzo nikt nie mieszka. Odludzia na styku z NATO. Szybko się jednak okazało, że nawigacja kłamie i są zakazy wjazdu. Ku pamięci SG olaliśmy je i przejechali tam. Trochę pokluczyliśmy i pojechali w końcu w jeszcze inną stronę. Dosyć długo jechaliśmy równolegle do granicy, tuż przy niej, szukając przejazdu w lewo. Natrafiliśmy w końcu na jakiś drogowy akwen. Po przygodzie pod Ardapami byłem bardzo ostrożny co do tego gdzie wjeżdżam. Okazało się, że jednak jest głęboko i stamtąd Rosji nie zobaczymy (wcześniej widzieliśmy z Piasków, ale baaaardzo daleko). 


Komentarze

Popularne posty