60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny XII
14.07.2014
Lato, lato, lato w pełni. W pełni kalendarzowej i pogodowej.
Wyczekiwane, bo mogło być rożnie. Cieszy, gdyż dwa piątkowo sobotnie dni
pokazały, że w warunkach namiotowych, nawet przy dobrym zapleczu i
przygotowaniu, trwała dżdżystość prowadzi do szybkiej degradacji i
degeneracji.
Otwieramy następną fazę. Przyjechali warszawiacy i – jak to w Polsce –
na starcie zostali przez nas wykorzystani bez skrupułów i bez słowa.
Zgodnie z wcześniejszymi zamiarami wybraliśmy się na wycieczkę -
planowaną na całodzienną. Nie zostało nam za bardzo kulinariów po
łikendzie, ale niskobudżetowość powoduje, że jest się przygotowanym na
każdą okoliczność. Grysik solidnie okraszony i ubogacony nazbieranymi
wczoraj malinami na śniadanie, a reszta w drodze. Podobno grysik jest
tanim jedzeniem, z czego się zawsze śmieję, pomycia po nim co nie miara.
Zużyta woda kosztować będzie jak szynka. U nas do mycia była też
drewniana rogolka przystosowana w lesie. Na razie jedna, ale Beata
ogłosiła konkurs na najciekawszą rogolkę.
„Wyrychtowaliśmy”
się na bogato i na wyjściowo, sporo mając przy tym ubawu i dywagacji,
to pierwszy taki rychtunek od kilku tygodni i pojechaliśmy. Najwięcej z
tego radości pies miał, bo w końcu jakaś odmiana, może jakimś dywanikiem
zaowocuje, ileż można się do trawy wycierać, zwłaszcza jeśli ta owocuje
szyszkami.
Cel ja wymyśliłem, bez obstawania wielkiego przy tym, że on szczytny i
wysublimowany. Mieliśmy mianowicie nawiedzić Leśniczówkę „Pranie”, z
muzeum Gałczyńskiego. Tak, jest ona trochę lukierkowa, ale fajny ma
klimat, dużo się tam dzieje i ładna okolica. Kilka lat temu byliśmy tam
desantem z łodzi, teraz miało być od lądu. Wymyśliłem, że dojedziemy do
widniejącej na mapie miejscowości Karwica Mazurska, skąd idzie
turystyczny szlak pieszy przez puszczę, właśnie do Prania - leśniczówki
usytuowanej nad brzegiem Jeziora Nidzkiego i oddalonej jakiś 3 kilometry
od Rucianego – Nida. Jechało się zatem do tej Karwicy Mazurskiej
skręciwszy w prawo w połowie drogi między Zgonem, a Rucianym. Między
Zgonem a Rucianym? Napisane bez wrażenia, ale na słuch brzmi to nieźle.
Skręciwszy w zasadniczą puszczę. Rejon Rucianego – Nida i Piszu to
Puszcza Piska poprzecinana tworzącymi kwadraty siecią dróg, czasem
asfaltowych, czasem leśnych – piaszczystych. Niektóre z nich istniały co
najmniej od dawna, jakaś część to drogi nowe, unijne, o znaczeniu chyba
przeciwpożarowym. Zwłaszcza te nowe wyglądają bardzo efektownie, nie
tylko z uwagi na nowy gładki asfalt. Wpada się w taką drogę, prostą jak
od przysłowiowej linijki i potem długie kilometr ma się pustkę i las
wokół. Zaznałem takiej trasy rok temu. Niestety w końcówce pobytu.
Zachorowałem wówczas na temat taki, tego typu drogę przemierzać rowerem,
albo lepiej – biegiem. W tym roku to jeszcze przede mną.Rower, bo na
taki bieg trochę kiepsko ze światopoglądem i kondycją – pesel mi się
trochę zestarzał, cofając przez istotną granicę, za linię cienia.
Kierunek na Karwicę Mazurską okazał się właśnie taką "puszczystą"
asfaltówą, którą jechaliśmy dobre 5 kilometrów. Nagle drzewa się
rozstąpiły i ta miejscowość właśnie nastała. Nie wiem, czy termin
„miejscowość” jest tutaj trafny. Nie pamiętam pełnej definicji, nie będę
teraz sprawdzać, bo jestem na wakacjach, a z grzebania po internecie
doczesność człowieka pochłania. Napisałbym raczej i wstępnie, że to
punkt na mapie. Ten właśnie punkt na mapie, to 5 kilometrów drogą
asfaltową i puszczą w jedną i drugą stronę, 5 kilometrów koleją przez
puszczę w jedną i drugą stronę, a na środku tych czterech dróg:
przystanek kolejowy i 3 budynki (po jednej dwa, po drugiej stronie srogi
jeden) piętrowe, wyglądające trochę, jak śląskie familoki. W zasadzie
już od dawna wiedzieliśmy, że z wycieczki do Prania nici będą, bo zrobił
się międzyczasie niesamowity upał i nie miało to sensu.
Wyszliśmy
zobaczyć tą Karwicę i – jak to się teraz modnie mówi – wyrwało nas z
butów. Dokładnie nie wiem dlaczego i czy da się to obiektywnie wyjaśnić.
W każdym razie byliśmy zdumieni jakimś takim odrealnieniem, by nie rzec
– abstrakcyjnością tego miejsca. Zwłaszcza iż należy pamiętać, że widok
wszelkich domów, które mają fundamenty zamiast stelaży, był dla nas
ostatnio rzadkością.
Zaczęliśmy
zwiedzanie tej obfitej w atrakcje metropolii od „dworca”. A, no, był.
Pisało, że Karwica Mazurska. Tablica i zadaszenie. Poszedłem się
popatrzeć na tory. Lubię patrzeć na znikające w lesie tory. Wiem,
strasznie to typowe i kiczowate. Bo to zwężająca się perspektywa,
para-magia i metafora ruchu, klimat zabytku, miejsce kontaktów
międzyludzkich. Każdy początkujący fotograf fotografuje tory i pociągi –
zwłaszcza czarno białe; początkujący malarz maluje tory, filmowiec to
samo. Cóż? Tak mam. Widocznie stół mam krzywy, reszta raczej prosta.
Bardzo mi się podobały słupy kolejowe. U nas jednak już jest trochę
moderniej. Tutaj te słupy, to jeszcze takie drewniane, poprzechylane
już, z porcelanowymi bezpiecznikami. Jak na tym filmie z Cybulskim, co
to całą noc jechali nad morze. W latach 50-tych mieli takie same słupy.
Zerknąłem
też na tablicę z rozkładem jazdy. Dygresja jest mało subtelna i
następująca. Wiadomo, że taka kolej to rzecz ważna, przydatna i
ekologiczna. Może nie tak bezwzględnie, gdyż tutaj jak taki pociąg by
sypnął przez puszczę, to jakoś tam ją zdegraduje. Ekologiczna w tym
sensie, że pojedzie zamiast bardzo wielu samochodów, które tą puszczę
zdegradują jeszcze bardziej. Kolej, ważna rzecz, wiadomo że u nas jeździ
kiepsko i nieczęsto. Pamiętam jak kiedyś mnie krew zalewała, gdy
biegliśmy maraton na Słowacji, główną wiejską drogą. Pociąg, z tych
mniejszych i lżejszych – jakby tramwaj niskopodłogowy poza miastem –
jechał tam wzdłuż głównej drogi chyba co 20 minut. Za to samochodów
bardzo mało było. Tak, kolej ważna rzecz jest, ale u nas to wiadomo jak z
nią jest. Pociągi dziadowskie, spóźniają się, „sorry taki mamy klimat” i
inne dramaty ludzkie. Jak to w Polsce, w kolei wszystko do dupy. Bardzo
jakoś tak zapamiętałem zdanie z filmu „Weiser”:
„Dlaczego ten sam sprzęt w Hamburgu działał poprawnie, a tutaj wszystko i zawsze do dupy”.
Ja
z kolei muszę ze swojej strony powiedzieć co innego. Z pozostałymi
kierunkami jest różnie, ale regularnie jeżdżę na linii Bielsk-Biała –
Żywiec. Muszę przyznać, że nie tylko jestem z tych podróż bardzo
zadowolony. Powiedziałbym wręcz, że rozwój kolei na tym odcinku –
możenie torowisko ale tabor – w ciągu ostatnich 3 lat był znacznie
większy, niż przez wcześniejsze 20 lat. Mało tego. 4 lata temu mieliśmy w
planie jakiś przejazd koleją po Mazurach. Poinformowano nas, że w tym
rejonie nie ma już kolei. Na wschód od Olsztyna pociągi już nie jeżdżą.
Nawet sobie ukułem wizję, że fajnie byłoby przyjechać tutaj w zimie i po
tych torowiskach biegać na nartach biegowych. A tu patrzę na rozkład,
jeżdżą pociągi. Ze Szczytna do Ełku. I to nie, że jeden dziennie, co 2
godziny. Zresztą jeden z nich nas za chwilę minął. Zatem kolej nie tylko
się zwija. Bywają regiony, gdzie się rozwija lub skutecznie hamuje
zwijanie.
Zobaczyłem,
że przy jednym z tych domostw nasz pies wzbudził jakąś szczególną
ciekawość. Za chwilę patrzę, a tam za płotem taki sam. Też niezły
absurd, że w takiej Karwicy Mazurskiej znalazły się nagle dwa psy takiej
nieczęstej rasy.
Przechodziliśmy
przez drogę i przystanął wtedy przy nas samochód, coś w stylu Renault
Cangoo, na wadowickich rejestracjach. Para nie najmłodszych ludzi.
Pokazywali ten tył samochodu, że mają wyłożony materacami i tam śpią.
Różnie zatem ludzie kamperują. Głównie, to pytali czy dojadą tędy do
leśniczówki Gałczyńskiego? Zaśmiałem się, że to nie tak jak u nas,żadna
góra nie oddziela jednego miejsca od drugiego. Każdą drogą, podążając w
odpowiednim kierunku, gdzieś się dojedzie. Pojechali szybko i po moim
instruktażu, chociaż może i był to błąd. Kilka metrów dalej był przy
głównej drodze drogowskazy. Co ciekawe, tkwiły one na tablicy
wyglądającej na żydowską macewę. Zrobiło się jak na filmie „Pokłosie”.
Podobno jest jakiejś miejsce, gdzie zgłasza się takie rzeczy. Może po
powrocie.
Po małym kółeczku znaleźliśmy się znów przy samochodzie. Sprawdziliśmy chwilę potem, jak się ma puszcza.
Miała
się pewnie dobrze, ale rzeczywiście przy takim skwarze przebywanie tam
nie było najfortunniejszym pomysłem.Wróciliśmy zatem szybko. Las lasem,
ale zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba wykorzystać tutejsze
dobrodziejstwo, jakim jest posypana gresem droga wyjazdowa z domostw.
Szeroka i niejeżdżona droga. A my tu wygłodniali gry w bule na lepszym
terenie, niż nasz twarda leśna wąska droga z dwoma koleinami. Zaczęliśmy
zatem rzucać na tych kamyczkach, rozegrawszy 3 mecze. Nawierzchnia jak w
czeskiej Orlovej. Miękka, zatem kule nie odchodziły. Nie ukrywam, że
bardzo dobrze mi szło.
Piksel
nie wytrzymał gorąca i szybko zrezygnował z biegania po lesie. Zrobił
to co zwykle, w takiej sytuacji. Znalazł nasze rzeczy, o których wiadomo
że ich nie zapomnimy i się przy nich położył spać. Śmiałem się potem,
że „pies w trawie puszczy”.
Ruch
ogólnie był mały, przez ten czas może 5 samochodów przejechało przez
główną drogę. W pewnej chwili natomiast zza płotu jednego z domostw
pojawił się pan na rowerze. Takim w stylu słynnej „Ukrainy”. W
gumowcach, roboczo leśnym ubraniu. Przez kierownicę miał przewieszony
baniak, w nim dobre 5 litrów borówek. Pewnie jechał je zawieźć na jakiś
handel. Bardzo mu mozolnie w ogóle szedł ten wyjazd na drogę, umęczony
pan. Odwróciłem głowę, bo nie chciałem widzieć jego spojrzenia na nasze
lekko zwariowane kapelusze, o bulach nie mówiąc. Za to na Beatę zawsze
można liczyć. Jak się zrównali, rzuciła do pana:
- Fajne tu macie boisko do buli.
- Acha!
Zatem wydarzyło się coś jeszcze bardziej abstrakcyjnego, niż Karwica Mazurska sama w sobie. Bardzo abstrakcyjnego.
Do samochodu i w dalszą drogę, kołami do Prania. Znowu jakąś drogą
przez las, kilka kilometrów. Na parkingu, oddalonym o 200 metrów od
leśniczówki stało kilka samochodów na śląskich rejestracjach. Potem
jakaś knajpa i droga przez lasek. Droga, o której potem się śmiałem że
imienia każdego prawie człowieka, bo zwała się Aleją Nieznanego Poety.
Tam
też była tablica, wyjaśniająca etymologię owego Prania. Nie pochodzi od
przepierki, tylko parcia w górę. Często mgła się unosiła nad
okolicznymi łąkami, czyniąc właśnie parcie w górę mgły.
Pod muzeum usłyszałem jakieś głosy, w jakimś dawno zapomnianym języku. Długo myślałem, o co to chodzi:
- Kto mo wspólno kasa?
Acha, samochody na śląskich rejestracjach.
Pokręciliśmy się trochę po obiekcie, pooglądali. Ładnie tam, ładnie.
Gdy
już wracaliśmy, na parkingu czekała na nas kolejna niespodzianka.
Okazało się, że przy tamtejszej knajpie stoi coś, co można by na szybko
nazwać biblioteczką podróżną. Na pal nasadzona była budka, w której były
książki.
Można
książki stamtąd bezpłatnie pożyczyć na tydzień, lub po prostu wymienić.
Pewnie bym się tak nie napalał, gdyby nie ciekawy zbieg okoliczności.
Otóż z pewnym zdziwieniem znalazłem tam inny tytuł kryminalny Rosjanki
Aleksandry Maryniny. W dużym podnieceniu zatem, no bo następny kryminał
będzie do przeczytania, pobiegłem do auta zabrać stamtąd nadbywające
lektury. Zostawiłem naszą Maryninę i coś jeszcze, a zabrałem nowa
Maryninę, jakiś jeszcze jeden kryminał i katalog z wystawy: „Pejzaż
rudymentarny”. Słowo rudymentarny mi się od dawna podobało i brzmiało
intrygująco, choć nie wiedziałem, co znaczy. Sprawdziłem teraz, że to:
cząstkowy – rozczłonkowany.
Ponownie
lekką puszczą pojechaliśmy do Rucianego na zakupy i spacer po
promenadzie. W efekcie czasu i sił starczyło tylko na zakupy, spacer
następnym razem. Przy wyjeździe z miasteczka coś nam się pomyliło i
pojechaliśmy złą drogą. W efekcie wylądowaliśmy na plaży w Wojnowie,
bardzo urokliwej wiosce nad Krutynią, o której pewnie jeszcze będzie
okazja szerzej napisać.
Nie był to ciągle jeszcze koniec ciekawostek na ten dzień. Ostatnia,
może największa, spadła praktycznie z nieba kilka kilometrów przed
„domem”. Ogólnie bardzo sobie cenimy miejsce w jakim jesteśmy, uważamy,
że posiadającego więcej plusów jeszcze nie znamy. Zakładamy jednak, że
po dwumiesięcznym tegorocznym pobycie będziemy go już znać tak dobrze,
że za ewentualny rok trzeba będzie pojechać gdzie indziej. Zaglądamy
zatem na inne pola, gdy jest po temu okazja. Teraz, wracając już, Beata
skręciła na pole usytuowane nad naszym jeziorem, ale bardzo blisko
Zgonu. Pole nieco legendarne, jakoś nigdy tam nie umieliśmy trafić.
Teraz w końcu skręciliśmy w odpowiednią drogę. Dojechaliśmy do starego
wiejskiego domu. Przed wrotami siedzieli jakiś pan w średnim wieku i
starsza już pani. Siedzieli jak Skrzetuscy przed tradycyjnym wiejskim
domem. Widać natomiast było, że droga zmierza gdzieś tam dalej. Beata
wyszła i zapytała pana czy to tuja jest pole biwakowe. Pan, z miną po
której był ze stu metrów widać, że w 80 procentach robi politykę,
poinformował nas, na czym sprawa polega. Otóż faktycznie jest to pole,
którym on administruje. Ale nie można tam wpaść z zewnątrz na jedną noc,
wykupuje się miejsce na rok. I tutaj podał kwotę, która na wydała się
absurdalnie wysoka, lepiej za nią pojechać na wiele tygodni do Egiptu.
Ale ma jedno miejsce jeszcze i z czystej ciekawości poszliśmy to miejsce
sprawdzić. Po jakby ganku domowym wyrosła nam dziwna pół błotnista
dróżka. Po kilkunastu metrach znaleźliśmy się w jakimś dziwnym miejscu,
jeszcze bardziej absurdalnym, niż Karwica Mazurska. Nie byłem chyba w
latach 90-tych i trochę późniejszych na Stadionie Dziesięciolecia, ale
chyba podobnie wyglądał tam zagęszczenie, jak tutaj. Namiot na namiocie,
przyczepa na przyczepie. Boksy o szerokości chyba góra 4 metry. Byliśmy
w szoku i to ciężkim. Między tym wszystkim ścieżki, ubłocone bardziej
niż na przystanku Woodstock. Minęła nas jakaś dziewczynka na rowerze,
powiedziawszy dzień dobry, jeździła sobie po dwa metry w te i wewte.
Beata się śmiała, że tak chyba wygląda Pekin. Zaduch i zero intymności.
Myśleliśmy, że może przynajmniej plaża jest jakaś fajna, Też nie. Ledwie
dwa czy cztery metry brzegu, jakieś nędzne łodzie. Do tego wszystkiego
cała okolica dookoła osadzona była jakby na wilgotnym, prawie
przybagiennym terenie. Syf, pokrzywy i komary. Znowu się zastanawiałem,
co ci ludzie tu robią, skoro u nas kilkukrotnie więcej miejsca i
właściwie wszystko lepsze. Wyszliśmy stamtąd tyleż samo zniesmaczeni, co
i rozbawieni. Ja poszedłem do auta, gdyż musiałem sobie w internet i
firmę zerknąć. Słyszałem i w lusterku widziałem, jak Beata podeszła
jeszcze do pana gospodarza, zamienić z nim kilka zdań. Zaraz na starcie
powiedziała, że dziękuję, ale widzi, że „u nas” jest dużo lepiej. Na te
słowa gospodarz zupełnie zmienił front. Widząc że nas nie kupi jako
klientów, wziął nas jako sojuszników. Twarz mu się zmieniła na lico
chłopca z podstawówki, który śmieje się na widok kiwającego się palca.
Stwierdził, że sam się dziwi tym ludziom że chcą tam siedzieć w takich
warunkach. Zrobił się rozbawiony, tylko flaszki między nimi brakowało.
Patrzyłem w tym lusterku, jak facet się naigrywuje z całej sytuacji.
Okazało się, że nasze pole też miał możliwość dzierżawić, ale sobie
odpuścił, bo by mu się nie opłacało. Musiałby dojeżdżać 2,5km. Tutaj ma
za płotem, nic nie musi robić dla tych ludzi. Za chwilę wydarzyły się
dwa, jak dla mnie, wielkie dziwa. Najpierw z „Pekinu” wyszła dwójka
ludzi z psem. Tacy trochę bardziej młodzi niż ja, z tatuażami, pies z
takich bojowych. Przede wszystkim jednak mieli aparat fotograficzny z
obiektywem większym chyba, niż nasz statyw. Myślę sobie, nieźle. Puszcza
jest, jest co i gdzie fotografować. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu
nagle i tuż za domem skręcili w stronę lasu i jeziora, czyli okoliczne
chaszcze. Cóż? Gdy się ma sprzęt i talent i komarowi czy pokrzywie można
zrobić fantastyczne zdjęcie. Nic to. Za chwilę na drodze i podwórku
pojawiło się jakieś prawie UFO. Konkretnie to jakieś takie super auto.
Chrysler czy cadilac, zdecydowanie limited edition. Ze spuszczonym
dachem, i gościem w środku, z którego kapało złotem. Śmiałem się, że
pewnie mu się GPS zwiesił. Przypomniał mi się jakiś 2007 rok w Bielsku,
czyli w miarę początki elektronicznej nawigacji. Byliśmy na jakiś
podbielskich bezdrożach, gdzie nagle prawie w potoku znalazł się TIR.
Przyszedł facet z pobliskiego domu i powiedział, że to trzecie takie
auto w ostatnich dniach, bo jest błąd w nawigacji, który kieruje ich w
miejsce, skąd nie mogą wyjechać. A tutaj pan w kabriolecie parł dzielnie
do przodu. Chyba się jednak nie zgubił, bo szedł jak po swoje. Jadąc
obok domu i gospodarza przystaną i pokłonił się mu, zdjąwszy kapelusz z
głowy. Tamten machnął ręką i coś tam zawołał, po czym kabrioletowiec
pojechał do „pekinu”. Kto bogatemu zabroni? Ta sytuacja doszczętnie
zachwiała moja świadomością znajomości świata. Chyba kompletnie go nie
znam.
Wróciliśmy
pełni wrażeń i prawie że chcieliśmy całować ziemię, na której
wakacyjnie zamieszkaliśmy. Potem natomiast nie mogliśmy spać,
zastanawiając się co robią ludzie w tym „pekinie”, skoro 2 kilometry
dalej jest wiele ładniejsza łąka, na której przez 3 tygodnie byliśmy
sami. Chwilami wręcz boki zrywaliśmy, próbując dopatrzeć się w tym
jakiejś logiki. A oferowane w „pekinie” wczasy naprawdę nie są tanie.
Może na takiego nie wyglądam, ale lubię sobie wszystko racjonalizować. A
owszem, szanuję też zdrową abstrakcję. Ale tutaj z kolei uważam, że
postępowanie abstrakcyjne przypisywane bywam pewnym typom ludzi, do
których Ci akurat nie wyglądali należeć. Cóż? Postępowanie ludzkie nie
zawsze jest logiczne, a poza tym może jest w tym wszystkim coś, o czym
nie wiemy.
Dzień niesamowity i pełen wrażeń z puentą, nad którą będzie się pewnie zastanawiać całe tygodnie.
Komentarze
Prześlij komentarz