60 dni bez prądu - Dziennik Wakacyjny IX

09.07.2014
    Nie może wyjść mi ze łba wczorajsza porażka, blamaż właściwie, Brazylii. Znaczy to, że po prostu byli kiepscy. Akurat ich mecze widziałem wszystkie z tej fazy grupowej, faktycznie w sofę nie wbijali poziomem. Na dwóch poprzednich turniejach tej rangi Canarinhos kończyli dosyć wcześnie, ale za nim to nastąpiło, miewali fragmenty czy całe mecze, gdzie wchodzili na poziom cyrkowy, kosmiczny, dla innych niedostępny. Na tegorocznych zawodach czegoś takiego nie stwierdziłem. Z innej strony, to nie najlepiej dla turnieju, jak gospodarz odpada. Tak, my Polacy to znamy, też odpadliśmy jako gospodarze z Euro 2012. Tylko trochę wcześniej niż Brazylia i trochę mniej meczów nasi wygrali. Na bazie hasła „nigdy nie mów nigdy” zebrałem dzisiaj trochę borówek. Pies znowu nie był zbyt pomocny, za to aktywnie niuchający. Ruszyłem nazrywać więcej, bo mieliśmy zaprawiać. W ogóle nasz pobyt tutaj miał być jednym wielkim zaprawianiem. Ale jakoś tak nie ma z czego, albo iskry. Teraz kojarzę i się śmieję, że wieczny ogień z gotowaniem na ognisku to już teraz też rzadkość, bo przy upale to kiepski temat. No i w ogóle dużo czasu wymaga, nie zawsze się nam chce. Do borówek wracając, to akurat ich nazbierałem tyle, że były do żarcia i kilka słoików rzeczywiście zaprawiliśmy.
09.07.1
09.07.2
    Fascynuje mnie aspekt finansowy tych naszych wakacji. Tak, finanse to temat bardzo abstrakcyjny względem takiej, notabene bardzo upierdliwej czynności jak borówkobranie. W każdym razie perypetum mobile nam wychodzi takie, że tylko arię chodzić śpiewać. Z obliczeń wynika, że gdybyśmy zachowali dotychczasową średnią wydatków, z wczasów wrócimy większym stanem konta, niż na nie jadąc. Super, nie ma to jak siedzieć w lesie. Tym bardziej, że podobno u nas główną ulicę remontują i jest codzienne pandemonium za oknem. Skutkiem czego przed oknem pewnie też, jak się człowiek wkurzy na regularne i wielkie hałasy. Do istoty tego świata, czyli finansów powrócę, nie wiem co mnie się tak dziś dygresje trzymają. Owa ekonomiczność pobytu wynika między innymi z tego, że nie jeździmy na razie po cywilizacji i nie mamy gdzie kasy puszczać. Zapewne zaczniemy to robić, albo z czymś przyszalejemy, ale i tak chyba to nie będzie duża różnica. Nasze małe wydatki, to ponowny dowód na to, jak człowiek niewiele do życia potrzebuje.
    Późnym popołudniem przebiegłem się z psem do wsi i drogą równoległą bliżej jeziora. Tym razem obaj bieglim. Albo upał, który był niewątpliwie, albo zupełny kryzys w tym temacie, bo bardzo marnie mi szło. Żal było mi patrzeć jak Piksle błądzi po pędziach trawy z nosem przy glebie, zaaferowany i podniecony niesamowicie, a ja ze swojej pozycji widzę, że kilka metrów dalej zając w linii prostej sobie powoli i majestatycznie:
hyyyyc......
hyyyyc....
hyyyyc...
Bez specjalnego wysiłku się oddala od czyniącego prawie serpentynę psiego zagrożenia. Pomyślałem sobie, że w sumie niezła metafora, co znaczy i ile skraca drogę życiową i wysiłek wyższe i szersze spojrzenie, z mądrością do kupy. We wsi też słonecznie, przez co mogliśmy oglądać Polskę w pigułce, czy wypasione super wille i wille jak na załączonym, poniższym obrazku.
09.07.3
Trochę mnie to kurde zmartwiło, bo pizyczność jak mojego stołu. Wracając biegliśmy obok ośrodka PTTK. Usytuowany jest, jak my, nad samym właściwie jeziorem, przy jego końcu. Bardzo ciekawe zjawisko, bo u nas puścizna i pustostan, a tutaj namiot przy namiocie, rzec się chce, przyczepa przy przyczepie, pełno ludzi. W dużym stopniu pewnie przez to, że tutaj jest prąd u nas nie ma. Trochę to rozumiem i podzielam, a trochę nie, ale uważam, że i tak to nie tłumaczy skali różnicy. Zafascynowała mnie pewna, bardzo oryginalna scena. Mianowicie pewien pan, też trochę tylko chyba bardziej młody ode mnie, ubrany na krótko, na czarno i sportowo, umięśniony opalony, ulokowany pomiędzy namiotem a jakąś wypasiona furą. Otóż ten pan wykonywał jakieś dziwne ruchy, które z początku były dla mnie bardzo zagadkowe, zwłaszcza że w jakimś stopniu przypominały te właśnie ruchy. Przyjrzałem się dokładniej. Facet trzymał w obu dłoniach sprzęt, którego wieki nie widziałem. Taki duży, większy od piłki ciężarek(ciężar raczej) atletyczny z uchem. Musiał ważyć dobre 10-15 kg. No i pan dzierżąc ów ciężar w rękach i między nogami, robił skłony. Bardzo ciekawie to wyglądało, pomiędzy sosnami i namiotami. Zwłaszcza, że sprzęt taki trochę już oldskulowy. Do jakich to jednak przeróżnych rzeczy świeże powietrze może służyć?
Fajnie tak sobie po prostu wyjść z psem pobiegać, przez przedzierania się przez kordony jezdni, tak po prostu wrócić i wyrżnąć się na hamaku. Przyzwyczajam się do tego luzu i swobody.
    W Brazylii w drugim półfinale Argentyna wygrała po karnych z Holandią. Jednak się doczołgali do finału. Pomarańczowych poniekąd żal, zrobili się odwiecznie drudzy czy trzeci. Porzuciłem czytanie Tokarczuk, z przyczyn o jakich była już mowa. Kryminał, Mankella, zostawiłem na bliżej nieokreślone potem, na deser. Beata się zań zabrała i mimo że to 600 stron, pożera wręcz. Nie wiem, czy to mądre, GUS snajpera przyśle. Ja się zabrałem za „Życie prywatne A. Einsteina”. Skoro mi taki stół wyszedł, to może coś więcej mamy ze sobą wspólnego, niż tylko bujna fryzura w czasach, kiedy byłem bardziej młody.

10.07.2014

    Kolejny upalny dzień dzisiaj, zatem wybrałem się na rower. Dystansowo miało być lepiej, „endomondo” w końcu pokazało 35 km.
Mniejsza w tym momencie o inspirację, ale pojechałem poniekąd wstecznie fragmentem szlaku Krutyni, czy raczej wbrew jej prądowi. Stojąc na twardym i suchym lądzie dziwnie i ciekawie postrzega się takie miejsca, wybitne od strony krajobrazowej czy przyrodniczej, które wcześniej widywało się z wody. Bardzo lubię jazdę rowerem tutaj, czy to po lesie i puszczy, czy to wsiami. Pominąwszy super widoki, jest po prostu płasko. Rozhuśtawszy się jednostajnym tempem można pruć i pruć. Nie będąc zmuszonym na liczenie się z samochodami, rowerzystów też niespecjalnie wielu. Nie przeszkadzają mi fragmenty piaszczystej drogi, gdzie jedzie się ciężej. U nas na południu oczywiście jest górzyście, więc wyjedzie lub wyjdzie się na chwilę i po tej właśnie chwili już trzeba się wspinać. Krajobrazowo jest to ładne, ale już wymaga większego treningu, już nie dla każdego. Jest tutaj jeszcze coś, czego u nas nie widuję, lub widuję w mocno innej formie. Drogi leśne przecinają oczywiście gęsto puszczę, mimo jezior czy wsi tworząc często dosyć regularne kwadraty. Na skrzyżowaniach w lesie, po ich środku, wbite są z reguły w ziemię takie słupy – głazy z kierunkowskazami, jak dla mnie magicznie dosyć wyglądające.
10.07.1
10.07.3
    Puściłem się zatem, jednostajnie i śmiało zapindalajać, via Zgon, szlakiem i drogą leśna do Spychowa. Chwilkę o nazewnictwie, bo mnie to ciekawy, a niektóre miejscowości zwane są przedziwacznie. Może już pisałem, ale Zgon to nazwa pochodząca od zganiania bydła do jeziorowego wodopoju. Z kolei Spychowo rzekomo szczyci się tym, że to miejscowość Juranda z „Krzyżaków”. Gdzieś to stoi w opisach, poza tym w miasteczku jest dużo jakiś malunków z powieści, większość nazw ulic i placów też się ich tyczy. Są natomiast tez inne źródła, które negują tą teorię, że niby miejscowość Juranda to Spychów, nie Spychowo. Biorąc pod uwagę że poziom czytelnictwa w Polsce jest jaki jest, że Roman Giertych już nie jest ministrem edukacji więc ranga Sienkiewicza jest jaka jest, znaczenie ta kontrowersja ma mniejsze niż zeszłoroczny śnieg. Etymologię nazwy ma Spychowo jaką ma, ważne że ma sklepy. W sile co najmniej dwóch sensownych marketów, całkiem tanie. Wszedłem do jednego z nich. Nie ukrywam. Trzęsły mi się ręce, zlany mimo upału byłem zimnym potem, myśli goniły mi po głowie szybciej niż mój pies za zającem, spieczenie warg wydawało się zaowocować centymetrowymi pęknięciami. Zaliczyłem chyba też wszelkie możliwe objawy abstynencji i dawno nie ukojonego uzależnienia. Właściwie wchodząc do sklepu wiedziałem, że tak będzie. Powiedzmy sobie szczerze brutalną prawdę. Moja wizyta w tym sklepie nie była nieodzowna. Nieuświadomiony imperatyw zagnał mnie tam, wiedząc że tam właśnie a nie gdzie indziej ukoję ból uzależnienia. Na szczęście nieznane siły spuściły na mnie siłę i natchnienie. Tuż po przekroczeniu wejścia, z kręcącego się wentylatorka widziałem i słyszałem dolatujące do moich uszu słowa: Nie bierz. Dasz radę, przecież po to tu przyjechałeś, żeby dać radę. Tak, ten głos jakiejś przybyłej z przestworzy opatrzności stał się dla mnie natchnieniem i przełomem. Nabrałem jakiejś dziwnej pewności. Z tą właśnie pewnością minąłem półki z prasą. Żeby jednak ewentualnie nie poddać się i nie zmięknąć, nie patrzyłem na półki i tytuły. Pomyślałem sobie: „Dam radę. Niech mi się trzęsą ręce, ale nie kupię Wyborczej ani innej prasy, bo zobaczyć te gęby, które tam widuję cały rok, przeczytać to samo, o czym czytałem cały rok. Owszem, nie będzie czwartkowej jolki. Zadzwonię do mamy, żeby mi kupowała przez następne tygodnie.” Śmiało poszedłem w głąb sklepu, wziąć sobie małe piwko na jakąś końcową przerwę w jeździe. Wychodząc ze sklepu na regał z prasą patrzyłem już dosłownie w obrzydzeniem. Spychowo kojarzy mi się z dwoma tematami. Na jednym jego krańcu jest małe jeziorko, też na trasie Krutyni. Będąc tam pierwszy raz, pierwszy raz widziałem że jezioro może tak bardzo sezonowo zarosnąć. Na dwa tygodnie z jeziora stało się bagnem, przez które praktycznie nie dało się płynąć. Spychowo to też ładna główna ulica z szeregiem mazurskich domów.
10.07.4
Za miasteczkiem chwilę sobie postałem na moście na Krutyni, patrząc na spławiających się. Byłem w tym miejscu już kilka razy od strony wody i jakoś wcześniej nie zauważyłem, że pobliski stary dom to chyba czynna jeszcze dyskoteka. No, pod względem dyskotek to pewnie i jest Polska „B”. Kawałek dalej skręciłem w lewo w puszczę, by jechać drogą leśną wzdłuż całkiem dużego Jeziora Zyzdrój. Też pewnie z 8 kilometrów długości jeziora. Chciałem tamtędy przejechać głównie przez to, by zobaczyć od strony lądu Wyspę Miłości. To taka mała wysepka na trasie Krutyni, bardzo urokliwa, gdzie są też przepiękne zachody i wschody słońca. To znaczy dla turystów wschody i zachody, dla imprezowiczów zachody i wschody. Częste miejsce na nocleg dla kajakarzy, zwłaszcza że od kilku lat darmowe. Pierwszy raz jak byliśmy i spaliśmy tam, to chyba sami, gdzieś po zupełnie drugiej stronie tej wysepki była rozbita jakaś spokojna rodzina niemiecka. Płynąc drugim razem bardzo się nastawialiśmy na nocleg tam, no i może, żeby nie być zupełnie samym, bo zawsze to jednak raźniej. Wpłynęliśmy na Zyzdrój i już z daleka widzieliśmy że są tam jacyś ludzie, które to „jacyś” na miejscu okazało się mrowiem. Zaraz mi się przypomniała wtedy pewna anegdota sprzed lat. Jakaś msza Jana Pawła II na krakowskich Błoniach. Wielu mówiło, że się nie wybiera, bo za dużo ludzi tam będzie. Kumpel powiedział, że on to sobie pójdzie na taką polankę pod kopcem, tam nie ma nigdy ludzi i wszystko słychać. W czasie tej mszy byłem poza Krakowem. Patrzę w tv i słyszę Papieża: „... pozdrawiam też tych na polanie pod Kopcem Kościuszki...”. Przejeżdża kamera, a tam tłumy chyba większe niż na samych Błoniach. Z naszym „mrowiem” na Wyspie Miłości też było ciekawie. Zgraja na zgrai, ale ogólnie był spokój w nocy. Tylko jedni dymili, nastoletni niemieccy harcerze. Do późna gitara, ognisko i śpiewy, bardzo długo, wszędzie indziej spokój. Pękałem rano ze śmiechu jak wstałem i zobaczyłem, że wszędzie bajzel i nieład koło namiotów i obozowisk, a przy imprezujących Niemcach idealny porządeczek. Cóż, nie spali, to mieli kiedy posprzątać. Zawiedziony byłem, bo z pozycji brzegu Wyspa Miłości wyglądała zupełnie nijak. Trudno właściwie ją było wyróżnić od tła.
10.07.5
Bardzo mi się natomiast podobała końcówka dzisiejszej trasy i kilkukilometrowy przejazd z Nowego Zydroju do Starych Kiełbonek polami i łąkami. Wszystko dookoła kipiało słońcem i wczesnoletnią zielenią.
10.07.6
    Gdy wróciłem, zrobiliśmy sobie na obiad kluski na parze z nadzieniem z borówek. Dobre były, tylko trochę długo się gotowały i rozwaliły butlę gazową. Kawę na oparach spreparowaliśmy. Przy kawie z kolei pogadaliśmy z przyjeżdżającym tu prawie co dzień wędkarzem. Dzięki niemu zrobiliśmy to, co każdy szanujący się mazurski wczasowicz. Fotkę z niemałą rybą. Zwłaszcza jeśli to ryba ze sklepu w Pieckach albo złowiona przez sąsiadów.
10.07.7
    Pod wieczór nastąpiło to, czego w zeszłych latach zaznawaliśmy na Mazurach bardzo często. Skopała się pogoda. Po bardzo upalnym dniu, zaczęło się chmurzyć i iść na deszcz. Krąży oczywiście banał o zmiennej pogodzie w górach. Ale tam ona chyba ani w połowie nie jest tak zmienna, jak tutaj, na Mazurach. Skoro idzie na deszcz, zaraz sobie jąłem permanentnie nucić ulubioną pieśń w tym temacie:
Może nie nagle, ale w bardzo krótkim czasie zrobiło się granatowo, a potem czarno. Jezioro zaczęło falować, a wszystkie drzewa i na polanie i w lesie tańczyć w oszalałym tempie.
10.07.8
Dla nas to nie taki byle jaki temat, bo 2 lata wcześniej przeżyliśmy tutaj biały szkwał. Pojawiający się raz na dziesięciolecia, ale jednak, stan pogodowy, podczas którego jezioro paruje i optycznej podnosi się przez to o 2 metry, a drzewa łamią się jak zapałki. Pomni tego doświadczenia wycofaliśmy samochód na środek polany. Przy tej okazji trochę tak teatralnie i niepotrzebnie wyraziliśmy trwogę, skutkiem czego pies się nam tak bardzo wystraszył, że przez następnych ileś godzin nocy z samochodu nie chciał wyjść. W efekcie tego całego ambarasu wielkiej ulewy nie było, ale zmoczyło wszystko i zrobiło się obleśnie. Jak się potem okazało, czekała nas ostatnia noc, którą spędzimy tutaj sami. Przy długim wieczorze i lekturze. Dzieje Einsteina w sumie fajne, ale jakoś tak nie można tego wiele przeczytać naraz. . Oprócz lektury w namiocie mieliśmy też specyficzny zapach. Suszymy bowiem kiełbasę. A co pies na to, to nie wiem.
10.07.9

Komentarze

Popularne posty