60 dni bez prądu - Dziennik wakacyjny X

11.07.2014

    Wczorajszy deszcz utrzymał się do dzisiaj. To nie wszystko. Z domu dotarła do mnie smutna wiadomość. Nie wypada mi tutaj wyłuszczać jej szczegółów, w każdym razie okazało się, że nie będą to dwa miesiące, podczas których nic się w domu nie wydarzy. Niestety in minus.
    Udaliśmy się z psem do lasu, na kilka kilometrów. Znaleźliśmy niby ze trzy grzybki, zawsze coś, choć jak na przebyty po lesie dystans, marność to była.
    Po południu pojechaliśmy do Piecek. Powód był jeden, główny, zasadniczy. Przy wczorajszych kluskach na parze padła nam butla gazowa. Drugi raz już jedziemy wymieniać. Jestem zaskoczony, prawie w szoku, strasznie szybko nam to idzie. Obliczałem, że dwa naładowania starczą nam na cały pobyt. Chwila o nabijaniu butli, zwłaszcza małych jak nasza, dwulitrowych. Nie jest to taka prosta sprawa, mało gdzie się da to zrobić. U nas, w obrębie kilku powiatów, znamy tylko jeden taki punkt. Dlatego też bardzo się ucieszyliśmy, gdy znaleźliśmy rok temu w Pieckach faceta, który napełnia. Nazwijmy go Kazek Mazur. Mieliśmy od niego z zeszłego roku napełnioną butlę, taką ładną i nowo wyglądającą, zieloną. W tym roku, w trakcie jednego z pierwszych pobytów w miasteczku, Beata do niego podeszła sprawdzić czy działa jeszcze, czy spokojnie możemy korzystać w związku z tym. Czy się jakoś rzecz od strony prawnej nie zmieniła. Zadowolona zatem mówi: "No, bo się martwiłam czy pan jeszcze jest?". A facet na to
coś w stylu: "No, tu mnie strzyka, tam strzyka, prawie zawał, ale jeszcze żyję". No właśnie. Kazek Mazur. Leciwy, bez zębów., inaczej, z jednym zębem, w czapeczce, wyraźnie przygarbiony, z lekkim paraliżem jak po jakimś wylewie, ale gazem się zajmuje. Unia Europejska, słusznie czy nie, dla celów bezpieczeństwa wprowadza takie zakazy i obostrzenia, że samemu auta nie można załadować paliwem, ale w centrum Piecek ledwo stojący na nogach Kazek Mazur działa. Nie raz pod namiotem śniłem sen anarchistyczny, jak to panu Kazimierzowi przy skoku ciśnienia objeżdża ręka i wylatuje w powietrze ta jego buda. Przy wybuchu kilka butli przelatuje pod Biedronkę, gdzie się detonują razem z marketem. Potem samochody, następuje reakcja łańcuchowa i detonują inne markety. Piecki stają się rzeczywiście Pieckami. Budzę się potem zwykle zlany potem bo Che Guevarra na koszulce to jedno, a że trzeba odrdzewiacz pić, to drugie. Pojechaliśmy i mogłem potwierdzić to, co Beata mówiła. Że Mazur ma zachowania typowe dla ludzi starszych. Swój świat, poukładany i uchowaj Bóg, żeby mu w tym jego świecie coś przestawić. Bo prawda jest taka, że za jednym z pierwszych razów w tym roku ona nam zabrał nowo wyglądającą ładną zieloną butlę, a na wymianę daje jakieś zardzewiałe rzęchy. No i Beata trochę zafiksowała na tym punkcie, że on nas tak wylukrował. My taką ładną mieliśmy. Cóż? Wstyd się przyznać, ale dzisiaj pojechałem z nią żeby tą sprawę załatwić i nie załatwiliśmy. Przegadał nas. Przekonał zrelacjonowaniem swojego stetryczałego świata, że przecież ta, którą nam dał ma nawet dłużej legalizację niż nasza zielona, że tam pisze to i w zasadzie nie ma o czym mówić. Był tak przekonujący, że dopiero jadąc do domu pomyśleliśmy, że data ważności to tylko jedna z kategorii wyboru towaru. Albo facet tak ględził, że podświadomie chcieliśmy uciekać. Dość powiedzieć, że wróciliśmy z butlą podrdzewiałą. Na miejscu z kolei, w namiocie, okazało się, że to nie jedyny problem z tym tematem. Kolejny raz w którymś momencie zerwałem uszczelkę w palniku. To zatem spowodowało, że butla się szybko wyczerpała. Zawsze była gadka, jak to trzeba z gazem uważać, no to dokręcałem uszczelkę na chamca i się zrywała, teraz też. Mieliśmy zatem napełnioną butlę, ale de facto bez palnika. Ogarnął nas dół ze sporą domieszką wkurwienia. Zaraz sobie przypomnieliśmy, jak to Kazek Mazur nienachlanie nam oferował i proponował dużą butlę, jedenastolitrową. Mniej zabawy z napełnianiem.
Przede wszystkim dużo taniej wychodzi litr gazu. Tyle, że do niej wypadałoby już kupić kuchenkę kilkupalnikową, a nie taki mały zestawek turystyczny na spływ. No i on, Kazek Mazur, taką miał w ofercie. Z tych nerwów postanowiliśmy, że nazajutrz pojedziemy taką kupić. Nie będziemy dwa miesiące palić na jednym rachitycznym palniku, który wiecznie zepsuty. Zwłaszcza, skoro są nadwyżki budżetowe. Jak to mówią w którymś z anglojęzycznych krajów "easy come, easy go".
    Teraz wiadomość dnia właściwie, dziś same kluczowe. Otóż do Piecek mieliśmy sposobność pojechać razem, ponieważ przyjechali na scenę znajomi, dalsi znajomi, pod pieczą których mogliśmy zostawić stół. A znajmoi, dalsi, przyjechali żeby przywieźć przyczepy kampingowe. Jutro przyjedzie reszta, na jakiś miesiąc. Będziemy zatem mieć już na zawsze towarzystwo. Dobiega koniec naszego trzeciego tygodnia tutaj. Najprawdopodobniej w naszych dwu miesiącach, które oczywiście miały trwać wiecznie, skończył się jakiś etap. Etap pustej łąki, zwłaszcza nocami. Nic dziwnego, sezon się rozkręca, pogoda na Mazurach dopisuje. Kończy się nasz trzeci tydzień pobytu tutaj i znów wydaje mi się, że zieleń drzew znów przeewoluowała w jakąś jeszcze inną.

12.07.2014

    Pobudka bladym świtem prawie że, no bo trzeba pojechać do Piecek po kuchenkę i nową butlę. Kazek Mazur może swój geszeft ad hoc o 11 zamknąć, no bo, jak to już usłyszeliśmy, on to jest on. Czyli handlujący mazur. Szybka kawa i wio.
    Do Piecek oczywiście mamy możliwość wypasionego traktu. Są i alternatywy. Większość tras na Mazurach ma swoje swoje alternatywy. Wiemy wszak z serialu, że przecież musi być jakaś alternatywa, nie zawsze za to 4. Tam to właśnie ta sieć dróg polnych i leśnych, często stanowiących też trasy rowerowe. W kilometrach jest często bliżej takimi, przez las, czasem piaszczyste wręcz, a czasem bardziej ubite, zwane unijnymi. Drogi takie oczywiście bardziej eksploatują samochód. Dlatego też w pewnym momencie przestałem się dziwić samochodom, że jeżdżą tutaj takie rzęchy. Po co lepsze, skoro zaraz będą zajechane. Plusem natomiast bocznych dróg jest oczywiście to, że lepiej poznaje się kraj, więcej widzi. Dlatego też już na początku postanowiliśmy sobie z taki korzystać.
Skręciliśmy zatem u końca Cierzpięt na boczną drogę do Piecek, jakieś 4 km lasem. Sunęliśmy tym prawie piachem i omijać kałuże jak czołg z „Czterech pancernych”. Łikend, sobota, więc co jakiś czas z lasu wychodził jakiś warszawiak w gumowcach i koszykiem na ewentualne grzyby. Warszawiak, bo lokalsi to pewnie byli nie o 9, a już o 5 rano na grzybach, których i tak rachityczne jakieś ilości.
W Pieckach zobaczyliśmy za kuchenką najpierw do GS-u. Sąsiad mówił, że kiedyś tam były tanie. Sklep z typu wszystko, ale akurat naszej potrzeby nie było. No to cóż? Do Mazura. Zamknięte miał. Telefonujemy do niego, że przebyliśmy 10 kilometrów i chcielibyśmy mu zostawić kilka stów, może jednak byłby łaskaw. Wcześniej nie był z uwagi na deszcz - „odrynuje” pod dachem – ale jednak przyjdzie za kwadrans. Super, w siódmym niebie byliśmy w związku z tym, przeczkawszy ten trudny czas w Biedronce. Przyszedł. My mu zatem, że chcielibyśmy by włożył uszczelkę do starego palnika, ale przede wszystkim piecyk z Piecek. Jak to Beata mawia, chcielibyśmy zaistnieć jako kupujący u niego. Wziął ją zatem i pokazywał, jak odpala. Odpala albo nie odpala, jeden – najmniejszy palnik – nie działał. Pan Kazek zatem stwierdził, że to sprawdzi,ale musi mieć do tego spokój. Żeby go zostawić na pół godziny. Stwierdziłem potem, że pod tym względem, to spoko gość. Pięciu na siedmiu na jego miejscu by nam wmawiało żeby jechać, że za piątym z kolei zakrętem w lewo zadziała. No bo to taki mechanizm, który po prostu potrzebuje 5 przechyłów. Wtedy następują odpowiednie warunki izobaryczne przemnożone razy jajo i jest git. A Kazek Mazur nie, on to jest on. Poszliśmy zatem w miasto. W smutne miasto. Faktycznie akurat i o dziwo nie było pogody, było ponuro, ale i same Piecki, w których byłem pierwszy raz w tym roku, widzę nie są tutaj synonimem zamożności. Ale cóż? W Tatrach też jest bogato wyglądające Zakopane i jest Dzianisz, czy inny Witów, nie świadczy to jeszcze o regionie. Na mnie szczególne wrażenie zrobił kiosk. Dawno takiego nie widziałem
12.07.1
Obu nam natomiast podobały się ocieplane bloki. Konkretnie to częściowo ocieplane. Albo ktoś się z kimś pokłócił, albo budżet nie puścił.
12.07.2
W kawiarni zapytaliśmy panią, czy mają WiFi. No bo byśmy chętnie przysiedli na kawie i jakieś stronice poprzeglądali. Nie zdziwiło nas że nie mają. Za to zdziwienie z kolei tej pani, że w ogóle czegoś takiego oczekujemy, było dla nas już znacznie bardziej zdumiewające. Na wsi niby o mleko trudno, ale mięso i wędliny tutaj i znacznie lepsze niż w Polsce „A”, i znacznie tańsze. Zaopatrzyliśmy się na łikend i poszli do pana Mazura. Sprytny gość, ponaprawiał, działa. Skonkretyzowaliśmy cenę, biorąc jeszcze pod uwagę te wszystkie przyłączki, dzierżawę butli i takie tam. Nawet nam w ramach rabatu założył uszczelkę do małego palnika. Poradził, żeby kartę gwarancyjną podbić potem. Umówiliśmy się z Beatą, że jak dojdzie do konkretnych targów, to ona pójdzie do marketu, a ja z Mazurem to załatwię. Wszystko przez to, że ona zafiksowała na nieoddaną małą zieloną butlę i mogą się pokłócić. Poszła zatem. Ja do faceta, po przygodzie z nie dziąłającym palnikiem, mówię:
- Da mi pan na to jakiś papier?
No bo wiadomo, że jakby nadal nie działało, to jak na gębę? Mazur na to:
- Ale co pan chce, fakturę?
- Obojętnie, może być faktura.
W tym momencie zobaczyłem, jak zaczynają się mu trząść ręce, skakać żyłka pod szyją, przybywać białej piany w okolicach ust i obok tego jednego zęba cedzi słowa:
-  No coś pan, zwariował. Jaka faktura? Wie pan ile wtedy by musiało to wszystko kosztować? Gdzie pan żyjesz?
Na co ja czuję, jak zaczynają mi ręce gonić, mam bardzo silne wrażenie skoku żyłki u szyi i piany białej przy ustach. Zacząłem słyszeć, jak w tym jego blaszanym garażu echo niesie moje motywowane wnerwieniem wrzaski:
  • A gdzie pan żyjesz? To tu po kraju od sprzedawczyni w kiosku chcą vatu za rolkę srajtaśmy i ona płaci, a pan w samym dokładnie centrum miasteczka Polski „B” vatu nie będziesz? Co za beszczelność tak to w ogóle przedstawiać. Z takim podejściem zawsze będziecie na tym „zapleczu sracza”.
Atmosfera zapanowała w ciągu jednej z każdej strony kwestii tak nerwowa, że mało się nie pobiliśmy. W końcu jakoś pomiędzy chaotycznymi krzykami dałem mu do zrozumienia, że nie chodzi o podatek, tylko chciałem mieć jakikolwiek papier w razie, jakby ten jeden palnik nadal nie działał:
- Czyli kartę gwarancyjną pan chce?
- No, niech będzie karta gwarancyjna.
- Acha, to to tak.
Jak z pogodą na Mazurach. Z burzy, nagle, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się pięknie i słonecznie w tym garażu. Dostałem kartę gwarancyjną i naprawę starego palnika, pan nam podłączył kuchenkę do dużej butli i pojechaliśmy do siebie. Przez tych 10 kilometrów śmialiśmy się z finału sytuacji. Z tego, że zostałem w garażu sam na sam z nim, by było spokojniej, a w tri miga mało chłopa nie udusiłem. Oczywiście na miejscu zaraz przetestowaliśmy sprzęt. Zaraz tez wiedzieliśmy, że to jest czego nam brakowało i że ów zakup mocno zrewolucjonizowała nasz etap rozwoju. Staliśmy się jeszcze większymi czy prawdziwszymi kampingowcami.
    Wczesnym popołudniem dojechała zapowiadana wczoraj reszta wczasowiczów z Warszawy. Na dziś to cztery przyczepy kampingowe, które nas jakby otoczyły kordonem, z czego dwa pustostany, postawione żeby zająć miejsce. Warto temu zjawisku poświęcić chwilę, gdyż przez następny czas pobytu będzie to nasze sąsiedztwo. Zjawisku, zjawiskiem to określam. Zjawisku, z którym nie miałem do czynienia przez długie lata od czasów komuny i które na pozór wydaje się co najmniej trochę oldskulowe. Chodzi mianowicie właśnie o ludzi spędzających urlopy i wakacje w przyczepie kempingowej. Ogólnie uważam, że każdy ma prawo żyć jak chce i mieć przekonania, jakie chce. W związku z czym też nie jestem zwolennikiem częstej u ludzi tendencji do przekonywania kogoś. No ale mam też prawo posiadać własne zdanie i go wypowiadać. Moje zdanie na temat przyczep kempingowych i życia w nich jest konkretne.
Sprawa pierwsza. Posiadają one wyposażenie takie, że de facto jakby się było w domu. Po co więc do nich przyjeżdżać? My spędzamy to lato tak jak spędzamy, czyli dokładnie tak, jak chcieliśmy i chcemy nadal. Od dawna szczerze uważałem, że może nie spędzalibyśmy go tak akurat, gdybyśmy mieli przed domem ogród, czyli coś podobnego mniej więcej jak tutejszy las. Ale nie mamy i jest to dla nas odmiana, ergo – wypoczynek. Podobnie jak wypoczynkiem i odmianą jest inne niż przez cały rok spanie, jedzenie gotowanie, mycie itd. Z tymi przyczepami kojarzy mi się wypowiedź w telewizji pewnej przygodnie zagadniętej pani w Warszawie. Pytanie było o to, jak spędzi długi łikend majowy. A ona miała na to już skrystalizowany plan. Pojedzie na Mazury. Co tam będzie robić? Wyrecytowała jednym tchem: basen, sauna, solarium, grota solna. Fajnie, to przyjemne rzeczy, tylko zastanowiłem się po co akurat i aż na Mazury w celem ich wykonania auto palić? Podobnie z przyczepami i przyczepowiczami. Ale tak widocznie lubią, przyjmuję do wiadomości. Druga sprawa, to aspekt finansowy przyczepowych wczasów. Wstępnie i nieśmiało obliczam, że może jakiś sens one mają, jeżeli korzysta z tego dobrodziejstwa większa ilość osób, lub ktoś kto może korzystać powiedzmy od maja do września. Ale nawet przy miesięcznym urlopie, o dwóch tygodniach nie mówiąc, ekonomia tematu wygląda znacznie gorzej. Tą przyczepę trzeba kiedyś jakoś, za ileś kupić. Utrzymywać, wzbogacać o sprzęty dogrania gotowania, prądu itp. Trzymać gdzieś przez cały rok – co zwykle kosztuje, opłacać eksploatację – agregaty, gaz itp.. Opłacać pobyt, remonty. Jak to wszystko podliczyć, wychodzi mi na to, że lepiej pojechać na wczasy na kwaterach co najmniej, że taki wypoczynek powoduje archaizm czyjegoś myślenia. Ale cóż, tak chcą, tak mają. Są to ludzie, których w stopniu mniejszym czy większym znamy z poprzednich lat. Dlatego też wybraliśmy akurat to miejsce. Nie żebyśmy ich aż tak lubili, ale wiemy, że są nie uciążliwi. Nie hałasują bardzo, nie chleją, nie są ekspansywni, są w jakimś stopniu pomocni. Poza tym raczej bardzo przeciętni. Jeden gość, warszawski taksówkarz, ma zabawne teksty. Podobało mi się jak mówił na temat naszego psa, że pewnie gdzieś „padlinę zadołował”. Poza tym co chwilę powtarza sformułowanie: „solidna wenecka robota”. Pewnie o moim stole mówi.
Ważne jest to, iż udało nam się tak ustawić, że w pełni zachowujemy swoją intymność. Dla nas przyjazd warszawiaków ma jednak przede wszystkim jeden walor. Będziemy mogli swobodnie zostawiać mienie i ruszać wszyscy na wycieczki. Bez narzucania się. Przyczepowicze mają mianowicie zwykle jedną, dosyć wspólną sobie cechę. Obrazowo, to ja zawsze mówię, że jakby mieli rozrusznik serca sprzężony z gniazdem, które jest w przyczepie, przez co nie mogą odchodzić. Rzeczywiście są to wczasowicze, którzy od tych przyczep prawie wcale nie odchodzą. Z jednej strony otacza nas las, rzeka i prawie bagna, z drugiej właśnie przyczepy gdzie zawsze ktoś jest, więc nikt z zewnątrz się nie będzie przedzierał. I o to nam chodziło. W innych okolicznościach trzeba kogoś prosić by zerknął, wytwarza się uzależnienie. A tutaj, skoro oni i tak są, można to zignorować.
Dzisiaj leje drugi dzień z kolei. Te 2 dni na ileś tam bez upału, to i tak podobno wielokrotnie lepiej niż na południu. Nam z kolei tez pokazuje i udowadnia, jak bardzo korzystamy na pogodzie. W warunkach namiotowych nawet „tylko” dwa dni deszczu wywołują już widoczną degradację, zawilgotnienie i kiepskość wszelaką.
Po południu poszliśmy z psem do lasu. Znaleźliśmy dużo grzybów, ale mało szlachetne sitarze. Na chleb byśmy tym nie zarobili. Za to buty mi przemokły do imentu, z psa tez się konkretnie lało i wyraźnie był niezadowolony z sytuacji. Beata wkładała w jego usta słowa: „Frajerzy. W domu mają fajny dywan, a szlajają się gdzieś po jakiś krzakach. A tak by się można teraz fajnie wytrzeć.” Trwał w kuckach skulony w kącie i dopiero jak mu dałem swoją starą bluzę do spania, najwyraźniej poczuł się swobodniej. Z psami zresztą w ogóle jest dobry numer. Wśród przyczepiarzy, jacy przyjechali, w każdym „domostwie” jest jakiś pies. No i teraz mamy teatr, patrząc jak one się układają, który dokąd ma swój kwadrat. Wszystko wskazuje na to, że Piksel będzie pilnował do linii dwóch drzew, na jednym z których jest zawieszona jego stara smycz do zapinania.
Nadal nie chce mi się czytać prasy, ale zaczyna mi się chcieć muzyki. Wykorzystaliśmy zatem kupiony przed wyjazdem moduł do muzyki z mp3. Jakiś losowo wybrany folk załadowałem i fajnie było. „Gajde Jano” w wykonaniu Dikandy chyba sobie ustawię jako budzik.
Jest super, ale szkoda mi dwóch spraw, które przez pobyt tutaj nas ominą. W czwartek zacznie się w Żywcu Międzynarodowy festiwal w bule. Bardzo fajna impreza. Z kolei drugie to tygodniowe spotkania puzonowe, „Żywieckie Suwakowanie”. Przez tydzień są fajne koncerty puzonów. Czasem w MCK, ale nie raz jest super jam session, albo koncerty na rynku.
W Brazylii dzisiaj był mecz o trzecie miejsce. Pierwszy o medale, często zwany finałem pocieszenia. Holendrzy pokonali gospodarzy 0:3. Widać że „kanarki” naprawdę były słabe.

Komentarze

Popularne posty