60 dni bez prądu - Dziennik Wakacyjny VII

  05.07.2014

    Przełamałem się i pojechałem z psem, oczywiście pies biegła ja jechałem, po borówki. Udało się nazbierać ponad litr. Mnie, pies za bardzo nie pomagał. Zjedliśmy potem z makaronem. W końcu coś innego niż korzonki.
05.07.1

    Polana wprawdzie jakimiś „stalakami” się za bardzo nie zaludnia, ale sporo ludzi zjechało się i nadal zjeżdża na łikend. Na krótki pobyt i kilka piwek. Zwłaszcza że zrobiło się upalnie, w końcu da się pływać i pławić w jeziorze. Trochę jazgot, choć jeszcze do wytrzymania.
Siedzimy więc sobie na lekkiej górce i obserwujemy. Co widzimy? Przede wszystkim to, że ludzie jednak żyją bardzo według reklam i narzuconych schematów. Jak tylko nad jezioro przyjeżdża ktoś nowy, z dużym prawdopodobieństwem – na bazie ubioru czy samochodu – jesteśmy w stanie powiedzieć co będzie robił i jak się zachowywał, a przede wszystkim jakiego sprzętu będzie używał.
Zobaczyliśmy kilka kajaków i zatęskniliśmy za jakimś spływaniem. Pomyśleliśmy, że może w końcówce przeznaczymy jakieś 2 czy 3 dni na spłynięcie Pisą.
No tęskni się za kajakiem, tęskni, ale jak wiadomo na teraz i ten rok zaplanowaliśmy bierne odpoczywanie. Chociaż czy ja wiem, czy bierne? Tak sobie myślę, że obecnie właśnie biernie podróżujemy. Do tej pory podróżowaliśmy my, teraz świat podróżuje i zmienia się cały czas przed naszymi oczami. Bedąc w miejscu widzimy co raz to innych ludzi, inne sytuacje. Przypuszczam, że w dłuższej perspektywie nawet szata roślinna dookoła nas będzie się zmieniać.
Kajakarze za kajakarzami ostatnio. Późnym popołudniem przypłynęła męska rodzina spływowiczów, bardzo mili ludzie. Dwóch panów i chyba 4 podrostków, synów jednego z nich. Dałem im „gałę”, którą sami tutaj zastaliśmy, żeby sobie zrobili mundial. Pan stwierdził, że dziękują, ale nie wie czy dadzą radę, bo najpierw obowiązki. Fakt. Jak się schodzi z kajaka, to obowiązków jest co niemiara. Trzeba łódź rozpakować, namiot rozbić, gastronomię i toaletę załatwić. Z „organami” i stołem mało kto pływa. Widywaliśmy za to Niemców, którzy nie mieli namiotu, tylko między drzewami rozpinali coś w stylu hamaka i moskitiery. W każdym razie panu od podarowanej „gały” przytaknęliśmy, że rozumiemy, bo znamy ten ból.
    W Brazylii do półfinałów, obok Niemiec i gospodarzy, dołączyły Argentyna i Holandia. Jednak jest Argentyna, po korzystnej drabince chyba. W grupie spacerniak, potem Szwajcaria i Belgia to też nie nie wiadomo jacy hegemoni.
Regularnie robi się coraz cieplej. Może dzisiaj jeszcze nie, ale w którąś następną noc spróbujemy spać na polu. Przynajmniej ja będę za tym optował.
    Do wieczornego naszego ogniska na chwilę przyszedł pan kajakarz od „gały”. Wymieniliśmy doświadczenia wiosłowe. Podobało mi się, jak on wspominał jakieś swoje spływy z kolegami w latach siedemdziesiątych, czy osiemdziesiątych. Pływali jakimiś kajakami desantowymi po demobilu z armii czerwonej, które miały miejsce na kałachy i wiadro amunicji.
Napisałem „przyszedł do naszego ogniska”. Kiedyś na takich polach było tylko jedno palenisko, przy którym siadywali wszyscy. Teraz niby jeszcze nie ma oprócz nas stałych biwakowiczów, ale po tym co jest do tej pory, już widać, że to obyczaj zanikły. Podobnie jak pożyczanie cukru od sąsiadów. Akurat ognisko, wydaje się być antropologicznie tematem kojarzonym bardzo z pewną wspólnotą i jednością. Pomijam już wzmiankowany wcześniej aspekt prawny czegoś takiego. Na biwakach mało które palenisko spełnia warunki przeciwpożarowe. Leśnictwo, czy administratorzy pól, oferują drewno opałowe. Jak ktoś jest na przysłowiową chwilę, wiadomo że nie będzie z tego korzystał. Przy takim łikendzie jak teraz, sobotnim wieczorem, słychać tylko stukot małych toporków z lasu. Zdarzy się nie raz, że człowiekowi szczena opadnie, jak zobaczy, jaki typ drzewa – nawet nie drewna – potrafią tacy traperzy przynieść z lasu.

06.07.2014
Pożegnaliśmy się ze zmaskulinizowaną rodziną spływowiczów. Inni jak inni, ale ten główny pan był bardzo fajny, inteligentny i na poziomie. Okazał się naczelnym portalu fronda.pl Zatem Nadterlikowski na wakacjach. Chociaż nie jestem teraz dokładnie pewien, bo Terlikowski chyba pisze w drukowanej Frondzie. Z tego, co ten facet mówił, rozłamali się i podzielili z jakimś tam niedawnym wspólnikiem. Teraz jeden prowadzi drukowaną, a drugi portal. Zdziwiła mnie trochę ta sprawa, bo przegadaliśmy wiele godzin i w zupełności nie wyszło, że on taki prawicowiec. Prawicowcy, według mnie, są bardzo jaskrawi w swoich poglądach i jak tylko ktoś prawicowcem jest, po kilku zdaniach czy pierwszym poważniejszym temacie to widać. Poza tym jeśli prawicowiec miałby możliwość, na przykład przed kamerami, powiedzenia dwóch zdań, jedno z tych zdań na pewno będzie deklaracją polityczną. Beata stwierdziła, że widocznie był to prawicowiec na wakacjach od swojej prawicowości. Do zasygnalizowanego wątku wracając, nic dziwnego że rozeszli się ze wspólnikiem, prawicowcy zwykle się kłócą i rozdzielają. Mój przyjaciel od koszulki z Che Guevarrą pewnie by na to powiedział, że lewicowcy za to się rozstrzeliwują. Miałby sporo racji. Może tyle, że powiedziałby „lewacy”, terminu „lewicowcy” oni już raczej nie używają.
    Dzisiaj trudna aura się trafiła. Bardzo wysoka temperatura i duchota, trudno właściwie cokolwiek robić. Siedzimy sobie znów zatem lub hamaczymy, pijemy co rusz coś i obserwujemy okolice zieleni. Zaczyna się troszkę nudzić, więc lustrujemy ludzi. Dziś fascynuje nas, ile można powiedzieć o człowieku na podstawie chwilowego tylko choćby zachowania i jak bardzo go przewidzieć. Bardziej chyba jednak fascynuje nas, a zwłaszcza mnie, co innego. Dlaczego mianowicie mamy kryzys i dlaczego my, w sensie my namiotowcy, jesteśmy teraz w tej przysłowiowej Polsce B? Dlaczego to niby Polska „B”?
Miejsce gdzie mieszkamy zwie się oczywiście polem biwakowym. Jakąś to pewnie ma konkretną definicję. Administratorka ustaliła sobie niedawno, że będzie pobierać opłaty nie tylko od mieszkających, ale również od plażowiczów. Można z tym polemizować, choć jednocześnie przyznam, że jakiś sens to ma. Nawet gdy ktoś jest na popołudnie, z reguły wyrzuca tyle samo śmieci co ja, przeeksploatuje teren i obejścia często niemniej niż ja. Pal licho. Mniejsza o słuszność, tak zrobiła, tak jest i już. I co? I nic. Któryś dzień upalnego łikendu mija, kiedy to przez polanę przewijają się dziesiątki plażowiczów i krótkodystansowych obozowiczów, a pani administratorki czy kogoś od niej nie było chyba od piątku. I nie jest to pierwsza taka sytuacja. Wyegzekwowała na nas odbieranie telefonów czasem, gdy dzwoni zapytać czy ktoś przybył i biadoli, że nikt, a teraz jej nie ma. No niby jej sprawa. Nie ma nakazu prawnego, czy moralnego. Ale skoro tak, to o jakim kryzysie tu mowa i jaka Polska „B”, jeżeli kobiecie się nie chce pokonać w taki czy inny sposób tych 3 kilometrów z Cierzpięt i posiedzieć kilka godzin pod parasolem, inkasując w tym czasie „letko” dwie stówki. Nie przyjeżdża, bo pewnie się jej nie opłaca. To tutaj częsty temat. Nic tutaj się nie da i nic nie opłaca. Jesteśmy tu prawie da tygodnie i trudno o cokolwiek innego niż zakupy w markecie. Już pal licho mleko, bo to oczywiście do tych jakichś dojarek idzie i unia, i w ogóle, ale gdybym przechodził koło wiejskiego domu, zobaczył leżące pod drzewem papierówki i zawołał do faceta w oknie że kupię za dychę kilo tych, które i tak są w kupce, pewnie by mi odpowiedział, że się mu nie opłaca z domu wychodzić.
Administratorki nie było, ale i tak było ciekawie i denerwująco. Mieliśmy do czynienia z sytuacją, którą widzieliśmy już kilka lat temu. Jesteśmy w strefie ciszy, czyli po jeziorze „naszym” i pobliskich nie można pływać na silniku, tylko żaglami lub takimi małymi pierdzikami na baterie paluszki chyba, co to gdyby taki wędkarz wysiadł i płynął wpław, byłby szybciej. Bardzo nas oczywiście cieszy, że to taki właśnie teren, spokój jest przez to. W zonie głośnej co rusz śmigają a to skutery wodne, a to motorówki i ludzi przy tym jak na Krupówkach. Oczywiście u nas od tej reguły i zakazu jest wyjątek, czyli WOPR. W tygodniu raczej nie, ale w łikendy widuje się, że przejeżdża albo przepływa motorówka tej instytucji patrolując plażę. Zwykle po prostu raz na upalny łikendowy dzień taka śmignie, żeby było widać, że jest ktoś taki. A dzisiaj, to była kilka razy. Przypłynął nią mianowicie pan, którego nie tylko twarz z oldskulowym siwym wąsem, ale i zachowanie świadczyło, że jak zacumował w głębokim PRLu, tak za skarby świata odbić od tej redy nie chce i jeszcze tego nie zrobił. Po podpłynięciu ściągnął z brzegu znajomych, których też już znamy z widzenia i wyglądają podobnie co ów woprowiec i po kolei robił kursy. Brał jednego z nich z pomostu na tą motorówę po czym popieprzali przed kwadrans wzdłuż brzegów i dookoła wysp. Do pomostu i apiać inny ziomek na pokład. Oczywiście nie znam szczegółowego regulaminu tej instytucji, ale sprawa śmierdziała na kilometr złamaniem wszelkich reguł, nawet bhp itd., o możliwości przejazdu już nie mówiąc. Na końcu nawet jakąś mamę albo babcię z taką małą 4 letnią dziewczynką wziął i woził ta motorówą, popinkalając jak nie wiem. Potem wracała na polanę taka, jak to Beata określa, „di sieroten”, z krzywymi nogami i roześmianym pyszczychem, że ma znajomka i wyszarpała od państwa po kumoterstwie coś na lewo, co się jej w ogóle nie należało. Krew mnie zalewała, jak to widziałem. Do istnego i dokumentnego wkurwienia doprowadzał nie sam fakt że ktoś sobie pływa państwowym sprzętem, ale to, że nikt nie zastosował najmniejszych nawet zabiegów, żeby to przede mną ukryć. Przecież gdyby chłop zabrał z dyżurki dwie dodatkowe koszulki ratownika i podjeżdżając do pomostu założył nawet temu dziecku, to ja widząc to kątem oka pewnie bym zupełnie zignorował i poszedł brzegiem dalej. Ledwo co to widząc pomyślałbym, że przypłynęła trójka ratowników zobaczyć kto i jak się tapla w jeziorze, teraz wracają. Wszystko to w czasach, kiedy prawie każdy ma komórkę, w komórce kamerę, internet, możliwość przesłania na „kontakt24” czy inne tego typu portale. Tak sobie pomyślałem, że może dlatego tutaj jest Polska „B”. W Polsce „A”, gdziekolwiek tak naprawdę ona nie jest, kradnie się miliardy ale z zachowaniem elementarnej choćby dyskrecji. Tutaj, w Polsce „B” zdefraudowano dzisiaj ledwie kilka litrów ropy, ale w sposób tak jawny, że nawet nasz pies z przejęcia zaczął kopać następną dziurę. Gdyby akurat wjechali jacyś Niemcy, zrobili by zawrotkę i odjechali, nawet gdyby kiedyś ta polana należała do ich Opy. Nie mówiąc już o tym, że takie przewozy motorówką w charakterze usługi pewnie są w jakichś na przykład Mikołajkach i pewnie nie kosztują takiej kwoty, żeby się jej nie dało przeznaczyć na legalny zabieg. Ci ludzie mi naprawdę nie wyglądali na tych, którzy chcą pooglądać akurat roślinność na wyspie w strefie ciszy. Wpieniło mnie to do najcieńszego nerwu w kończynach. Dobrze że z tej złości nie wmówiłem sobie, iż umiem grać na organach, bo rozwaliłbym mebel. Darowałem oczywiście sobie i światu jakiegoś bardziej upublicznionego larum, bo nie jest nas za dużo i chcemy tu jeszcze trochę pobyć, ale te twarze to ja już sobie dobrze zapamiętam.
    Chyba dla uspokojenia mi się jeszcze przypomniały ostatnie dialogi z panem z frondy.pl. Poutyskiwaliśmy trochę na materializm tego świata. Ze śmiechem na licach stwierdziliśmy iż takie warunki spływowo leśne pokazują, jak tak naprawdę człowiekowi niewiele do szczęścia i bytu potrzeba. Ze śmiechem, bo pewnie gdyby teraz nagle na glebie pokazałyby się dwie stówki, to pewnie każdy z nas by się po nie pochylił i jeszcze nastąpiłaby debata, do kogo należą. Ciekawą myślą się facet podzielił. Że jeszcze nauka nie stwierdziła i nie znalazła górnej granicy potrzeb materialnych człowieka. Wiadomo, że w przypadku kresu dolnego jest to jasne, homo sapiens potrzebuje by przeżyć bardzo niewiele. Ale górnej granicy możliwości i potrzeb posiadania jeszcze nie stwierdzono.
Beata natomiast śmiała się ze współczesnej techniki. Z tego, że przy obecnym jej stanie taki pan przedstawiając się z nazwiska i stanowiska jeszcze za bardzo nie wsiadł na powrót do kajaka, a tutaj już nawet w warunkach leśnych, ze smartfona można go było wyguglać i namierzyć via internet.
    Łikendowicze pospijali piwka, pozjadali mięsiwa z grilla, czego nie zjedli, nasz pies zaraz wyniuchał, i pojechali. Nastała cisza, spokój, znów zostaliśmy sami na łące i większości przyległości, co najwyżej w tej drugiej oddzielonej części jakaś przyczepa się bieli. Piksel głupim psem nie jest, ma duże wyczucie co i kiedy mu wolno, a co i kiedy nie. Może ktoś tu gdzieś tam być rozbity 2 dni i on się ani nie zbliży do tego namiotu. Ale jak tylko się zwiną i odjadą, ten zaraz lustruje teren, co też zostawili do jedzenia. Nie, żebyśmy go tak głodzili. Regularnie dostaje suchą karmę, przeplataną jakimś makaronikiem, konserwą na którą się jednak nie skusimy, czy coś mięsnego. Ale wiadomo, że trofiejne to trofiejne, zwłaszcza w warunkach niskobudżetowych wczasów. W ogóle skubany ma jakiś siódmy zmysł, albo coś, nie wiem kto go tego nauczył. Stalakami w tej części łąki nadal tylko my jesteśmy. Ale jak tylko pojawi się ktoś na jedną noc i rozbije namiot, nasz pies zaraz dilejtuje teren tego nowego namiotu ze swojego obszaru penetracji i pilnowania. Dwa ostatnie dni siedział prawie że pod stołem tylko. Teraz jak się zrobiło pusto, zaraz poleciał na obchód i zgonił cały niemały teren pola. Co zgoni to zgoni, ale i tak co dzień trzeba przynajmniej raz z nim wyjść poza łąkę, bo tutaj się nie załatwi. Jeżeli nie robimy jakieś przebieżki albo kilkukilometrowego kółka na rowerze, to przynajmniej zrobimy taką małą pętlę wzdłuż brzegu, potem drogą zupełnie przez las koło leśnictwa, by następnie wrócić równoległą do jeziora taką trochę główniejszą drogą przez las.
W ogóle temat psi się zrobił. Na koniec upalnego dnia przebyliśmy jeszcze te 70 metrów zobaczyć, jak o tej porze wygląda jezioro. To miejsce to oczywiście pomost, kilka metrów quasiplaży i kilkadziesiąt metrów w obie strony od pomostu łagodnego brzegu, gdzie od zawsze jest zakotwiczonych jest – w zasadzie to ukamionowanych, bo za kotwicę zwykle robią trelinki – kilka lub kilkanaście łodzi wędkarskich. Do części z nich przyjeżdżają bardzo bladym świtem wędkarze i płyną na połowy na środek jeziora bowiem wieść głosi że z brzegu tutaj trudno coś istotnego złowić, i kończą na tyle wcześnie, że prawie ich nie widujemy. Część z tych łodzi natomiast nie jest w ogóle ruszana. Często jak przychodzimy na brzeg – ja przynajmniej lubię zerkać stąd na jezioro o każdej właściwie porze dnia i pogody – pies podbiega to tych łodzi, niucha, raz na dłuższy czas wyskoczy przednimi łapami i patrzy co jest w środku. Teraz poszedł na całość i wskoczył zupełnie do jednej z łodzi. Usiadł i ewidentnie czekał, kiedy odpłynie. Trwało to długo, po czym zaczął na nas patrzeć i popiskiwać. Rozbawieni tą sytuacją wsiedliśmy do tej łodzi również. Siedzimy tak samo jak on i czekamy, może faktycznie odpłyniemy. Piksel zaczął po psiemu ziewać i mrużyć oczy. Zobaczymy, może to coś ta. Nadal nie płyniemy, ten popiskuje. Najbardziej mnie bawił w tej sytuacji aspekt taki, że bywaliśmy koło tych łodzi co dzień po kilka razy i jakoś do tej pory takich scen nie było. Dobre sobie tutaj popiskuje, a jakby przyszło co do czego i skutkiem jego ziewania faktycznie łódka by popłynęła, to jęki Piksela słyszeli by aż w Zgonie.Rok temu przepłynął Krutynię kajakiem i dać to dał radę, ale ewidentnie nie był to dla niego temat życia, ciągle chciał na brzeg. Teraz to Beata wysnuła teorię, że ta łódź kojarzy się mu z przemieszczaniem, co on – jak każdy pies – bardzo lubi. Nie piesek, przemieszczania nie będzie bardzo długo jeszcze. Jedyne co to jeśli będzie pogoda nadal sprzyjać, uruchomimy dmuchane wehikuły pływające, które Beata ma od mamy.

06.07.2
Wyszedłem z tej łodzi, żeby zrobić zdjęcie. Piksel oczywiście się patrzył tylko, czy może idę odkamionować i chwycić za wiosła. Trwało to naprawdę długo. Potem jeszcze siedzieli w tej łupinie we dwójkę, pies się odwrócił i patrzył tęsknym wzrokiem na środek jeziora i wyspy, opierając pysk na tylnej burcie. Beata też wyszła z lodzi, Piksel dalej tam siedział. W końcu stwierdził, że chyba jednak nic nie wyziewa i wyszedł. Tyle, że wskoczył na pomost, dobiegł do jego końca i teraz tam się ulokował, właściwie to położył pysk na deskach, stąd tym razem patrząc w toń i oddal. Cóż? Nie płynęła niestety żadna łódź,czy kajak, które by go wzięły. Nie było też perspektywy na złotą rybkę która spełniła by choćby jedno psie życzenie i wypuściła łódź na szersze wody. Nie było perspektywy gdyż – jak już było powiedziane – tutaj sensowniejsze ryby i rybki są dalej od brzegu, więc trzeba by łódź spławić i tutaj koło się zamyka. Poradziliśmy mu, żeby jednak poszedł z nami, bo tam na polanie, bliżej naszego majdanu, jest za to dużo żab. Może pośród nich będzie jakaś potencjalna królewna i w końcu mu rejs załatwi. Ale co by nie mówić i nie pisać, widok psiej nostalgii był obłędny.
06.07.3

Komentarze

Popularne posty