60 dni bez prądu - Dziennik Wakacyjny VIII
07.07.2014
Imieniny miesiąca, jak to się mawiało w przedszkolu, czy podstawówce.
Noce zrobiły się ciepłe więc skoro nie mamy sąsiedztwa pozwalamy sobie
spać przy otwartych wrotach namiotu, mając w głównym dużym wejściu tylko
moskitierę i na dolnej części rozpostarte „drzwi”. Cel tej moskitiery z
mojego punktu widzenia jest też taki, że ma nas budzić słońce, w końcu
po to wejście mamy od wschodu. Ja to w ogóle mam plan wstać i iść nad
jezioro zobaczyć wschód słońca, ale mi się to póki co nie udaje.
Najpierw jest za wcześnie, potem „na chwilę” przymykam oko i budzę się
około piątej, gdy słońce już w pełnej okazałości. Udaje mi się
natomiast, codziennie jak wstaję, widzieć psa przed namiotem. Mając do
dyspozycji całą polanę i hektary pobliskiej puszczy, to on wstaje
wcześnie rano i idzie na te swoje – jak to Beata mówi – włóki. Potem
przed namiotem czeka aż wstaniemy. Konkretniej to leży przed wrotami
głównymi, na ziemi nisko, czyli nie za moskitierą, a za pełnym
ortalionem, w słońcu. Ja zatem, codziennie wstając, widzę jego cień
przed tymi wrotami. Tkwi nieruchomy jak sfinks. Chwilę postoję i się
popatrzę. Fajnie to wygląda, bo jest cisza i jak tylko jakiś ptak albo
coś hałasuje, Pikselowi zaraz łeb się w tamtą stronę odwraca. Potem
spokój, potem dup coś z drugiej i jemu znowu odwrót czerepu. I tak co
dzień ostatnio wstaję, on leży w tym samym miejscu przed namiotem, już
sobie lekką dziurkę wyleżał albo wykopał.
Trzeba nadmienić ważną rzecz, wraz z dokumentacją fotograficzną.
Wizerunek uklankowego hamakowicza wczesnoprzedpołudniowego i
ładnopogodowego.
Coś
pod głowę, coś na siebie, mechanizm odpychająco – huśtający (w tym
przypadku made in las, nie chiński); konstrukcja podtrzymująca kubek z
kawą, czasem mniej czasem bardziej ciężką lekturą i okulary (w tym
przypadku również made in las), pies o maści runa lasu iglastego,
słońce, szyszki podhamakowe żeby w drzewo strzał lub pointę potrenować.
Jest taka strona na "fejsbuku", niebiegam. Lekko drwiąca z tej częstej
ostatnio snobistycznej i do zerzygania modnej strony biegania. Gdzieś
tam jest działka pod hasłem: "pokaż jak nie biegasz". Teraz mi się nie
chce, ale po powrocie wstawię tam to zdjęcie.
Beata miała do załatwienia telefonicznie jakąś sprawę, kontrowersję
właściwie, z bankiem. Ciekawie to wyszło. Siedziała na krześle, na
środku leśnej polany nad jeziorem i pośród szumu drzew i fal, dzwoniła.
Pani w słuchawce nawijała, ale zaraz została skarcona. Żeby wolniej, bo
tutaj dookoła las, od pewnej terminologii już i dosyć szybko odwykliśmy i
żeby tak się nie spieszyła. Zieleń drzew koi i nie sprzyja takim
rozmowom. Trzeba sobie przypomnieć jak tą sprawę zakwalifikować, do
jakiej z sugerowanych przez nich działki. Trzeba sobie przypomnieć to to
jest wybieranie tonowe, bo niby tylko trochę ponad dwa tygodnie, ale
jakoś szybko uleciało. Zwłaszcza, że ledwo się jakąś cyfrę wybierze i
nie zdąży telefonu znów przyłożyć do ucha, a ona już nawija dalej.
Przypomniało mi się, jak poprzedniego roku byliśmy nieporównywalnie
krócej, a mimo wszystko ja w którymś momencie usłyszałem: „przynieść
bieżącej wody” i zdębiałem. Długo musiałem kojarzyć, co to jest ta
bieżąca woda.
Jakoś tak się przyjęło, że Beata jeździ do Piecek po większe zakupy.
Dzisiaj nadeszła potrzeba. Skończyły się gwoździe, a mnie – w sposób nie
zawsze uświadamiany i akceptowany- marzy się dalsza część mazurskiego
Biskupina. Kończy się też odrdzewiacz. Ograniczony dostęp do bieżącej
wody swoją drogą i pewne kłopoty z wybieraniem tonowym w telefonie to
jedno, ale jakiś kontakt i związek z globalno konsumpcyjną cywilizacją
musimy mieć. Spijamy nagminnie coca-colę w ramach profilaktycznej walki z
ewentualną grypą żołądkową. Poza tym nie wiadomo czy aby niebiosa nie
karzą znów koła wymieniać, a tam śruby są w stanie się zapiec i
przyrdzewieć.
Zawsze
z tych Piecek wraca z jakimiś relacjami wnioskami. Dzisiejsze ponownie
nakazały nam zastanowić się nad kryzysem i Polską „B”. Kolejny wniosek,
że nie bardzo tutaj chcą zarabiać. Konkretnie, to poszło o wizytę u
fryzjera, czy raczej fryzjerek. Wszędzie puste fotele, ale oczywiście
przyjęcie na tron trzeba kwadransami negocjować, no bo nie było się
wcześniej zapisanym, a bez zapiski w kajecie, to ani rusz.
Wczesnym wieczorem poczyniliśmy rowerobieg z psem. Kilkukilometrową
trasę rozpoczęliśmy oczywiście od głównego wyjazdu z polany. To jest
tak, że po łące przebyć należy ze dwadzieścia metrów laskiem, a potem,
pośród tej prawie puszczy jest leśne skrzyżowanie. Za nami łąka i droga
powrotna.W lewo leśna doga wzdłuż jeziora, jakieś 3-4 kilometry do końca
jeziora i Zgonu. Prosto leśny ubity dukt do Mojtyn i głównej drogi
wojewódzkiej Stare Kiełbonki – Piecki, 2,5 kilometra. W prawo leśna
droga do naszego chleba, czyli Cierzpięt, z pastwiskami i malowniczymi
lipami. Właściwie w każdym kierunku się z Pikselem na rowerobiegi
zamiennie udajemy i w każdym kierunku ruszając, mamy możliwość
alternatywnej trasy powrotnej. Od wielu już dni uwielbiam patrzeć na
widok, kiedy pies staje na tym skrzyżowaniu i pełen tyleż radości co i
napięcia czeka aż dojadę, nie wiedząc w którą stronę dalej podążymy.
Zaraz przy tym mi się kojarzy wers z dosyć oldskulowej dla mojego
pokolenia piosenki z dzieciństwa:
„Na rozstaju dróg, gdzie samotny Chrystus stał...”
Czasem
Piksel, jak bramkarz przy bronieniu jedenastki, prowokuje mnie do
jakiegoś kierunku, jakby prowokując własny skręt w którymś kierunku.
Teraz już wiem, że ten obrazek wywiozę stad na bardzo długo.
Teraz już wiem, że ten obrazek wywiozę stad na bardzo długo.
Tym razem popędziliśmy na Mojtyny, by chwilę potem skręcić w
alternatywna i mniejszą dróżkę leśną, potem jeszcze jakieś skręty po
lesie i wróciliśmy do zagrody od strony jeziora i leśnictwa.
W
zasadzie kilka dni letnich upałów, kilka dni lipca i zauważyłem, że
zieleń roślinności w lecie zrobiła się już taka jednolita, parna,
ciężka.
Książkę Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych” dziwnie mi
się czyta w tutejszych warunkach. Traktuje póki co głównie o śmierci i
pogrzebie i dziwna jest taka tematyka, gdy jak teraz w najbliższy łikend
– przewija się dookoła hurma ludzi wczasujących się, roześmianych,
kolorowo poubieranych. Tokarczuk niezbyt dobrze mi się czyta z jednej
prostej i oczywistej przyczyny, nie jest specjalnie ciekawa. Ma tą
cechę, co wiele polskich powieści po 1989 roku. Po prostu jest o niczym.
Nie no, oczywiście napisałem przed chwilą, że jest o śmierci i
pogrzebie, ale same te dwie okoliczności to jeszcze nie powód, żeby
pisać powieść. Kryminał się dobrze i szybko czytało, bo taki typ
powieści, z definicji swojego gatunku będzie o czymś.Przypomniała mi się
jakaś audycja z TVP Kultura, sprzed wyjazdu. Wypowiedź w niej pani
Katarzyny Janowskiej. Nie żebym tej kobiety jakoś nie lubił, ale uważam,
że nie ma nic sensownego, ani trafnego do powiedzenia. Wtedy właśnie
rozgadywała się na temat reportażu, jaki to fantastyczny i trwały
gatunek literacki i jaki poczytny, skoro mamy do czynienia z istnym
wysypem książek reportażowych. Otóż według mnie nie. To moja branża i
twierdzę, że powieści reportażowe są jednymi z szybciej starzejących
się. A że jest wysyp? Cóż. Każda relacja skądś w sensie miejsca lub
okoliczności de facto jest reportażem. Oczywiście będzie reportaż bardzo
dobry lub bardzo zły, ale banalnym jest skonstruować coś takiego. Stąd i
wysyp.
Do
Tokarczuk jeszcze wrócę. Pomyślałem sobie mianowicie, że że gdyby na
łące był ktoś oprócz nas, to pewnie bym mu tą książkę przekazał, może
jemu spasi. Pomyślałem sobie jednak też, iż byłby to podarek – biorąc
pod uwagę poziom naszego czytelnictwa – że ktoś mógłby mnie zapytać, czy
nie mam porcji z keczupem, bo woli na ostro. Nie jestem tutaj pierwszy,
czy oryginalny. Kiedyś wszedłem w posiadanie dużej ilości dysków
lekkoatletycznych. Ładnych, na eksport miały iść, ale wadliwe się
okazały. Wiele, więc ofiarowywałem co rusz. Chwilę potem musiałem być na
urodzinach u chłopaka, którego właściwie nie znałem. Prezentom
alkoholowym byłem wówczas przeciwko, więc podarowałem mu dysk. Chłopak
popatrzył i ze śmiechem zawołał:
„Ty, dzięki, zajebisty. Dam Izie to mi z niego na 3 dni obiad ugotuje.”
Cóż? Jaki prezent, takie jego zastosowanie.
A na polanie, jak się już rzekło, nadal pusto.
08.07.2014
Może
nie chronologicznie, ale nie da się od tego nie zacząć. Dzisiaj Niemcy w
Brazylii wygrali z gospodarzami w półfinale. Wygrali to właściwie mało
powiedziane. Rozpirzyli ich 1:7. Na tym poziomie i z gospodarzami to
wyniki nawet nie tyle wiekopomny, co właściwie oscylujący w okolicach
granicy absurdu. Przypuszczam, że ostatni taki, jeżeli miał miejsce, to
pół wieku temu i dawniej. W roku 1936 taka sama ilość bramek padła w
meczu Polaków też z Brazylią. 5:3. Oczywiście Polacy przegrali, bo to
Polacy. Niby Wilimowski był nie w pełni Polakiem, w czasie wojny grał
dla Niemców, ale najwyraźniej istoty sprawy to nie zmieniło. Zszokował
mnie ten wynik. Śledziłem via smartfon i myślałem, że jakiś wirus mnie
przekierował na stronę z kabaretami. Mój ojciec nie jest jakimś
specjalnym kibicem piłki, ale akurat na ten mecz się bardzo nastawiał i
ulokował przed telewizorem. W przerwie czy drugiej połowie zadzwoniłem
do niego zapytać, jak też to dziwo wygląda? Tata mówił, że mecz co
najmniej dobry, ale niestety mu się drzemie.I co powiekę podnosi, to mu
się wydaje, że albo dalej śni, albo problemy ze wzrokiem. Co powiekę
podnosi, to na zegarze przybywa bardzo niewiele minut, a na tablicy
wyników gol za golem.
Na
południu podobno deszcze za deszczami, a u nas upał za upałem. Jak nie
na Mazurach. Woda w jeziorze w granicach kompotu. Temperaturą, bo
konsystencja na szczęście niezła. Schładzamy się zatem co i rusz, pływa
się skoro darmowa pływalnia.
Przede
wszystkim większość dzisiejszego dnia dane było mi znów bawić się w
stolarstwo. Z tym może zaznaczeniem, że przydarzały mi się już w życiu
zajebiściejsze zabawy. Okresami mnie to cieszyło i dumny byłem z efektu,
a okresami krew zalewała i nie mogłem się doczekać końca tej roboty. A
no stół trzeba było zrobić.Taki, który na stałe będzie na polu. Mamy
oczywiście kilka turystycznych, jednak uznaliśmy, że nie ma sensu ich
nosić w te i w tamte, wnosić, wynosić. Żeby był taki stały,duży i
stabilny. Stół, to stół. Owszem, mieliśmy już jeden, z pierwszych
właściwie dni.
Pominąwszy
to, że był za mały, za wysoki, to jeszcze jedną z desek blatowych miał
taką, no, nie utrafiającą w pełni w nasze wysublimowane poczucie
estetyki.
Na
nowy „przejąłem” zdrowe deski z niedoszłego pomostu, z drugiej dalszej
części polany. Administrator planował tam odnowić pomost, nie zrobił
tego, a dechy licho na drugą część łąki wzięło. Jakoś tak tutaj często i
wiele tego typu rzeczy licho bierze. Musieli kiedyś, jakoś w maju,
wzdłuż jeziora ale ze 20 metrów od brzegu wycinać małe buczki, czy coś
takiego, co rosło pod linią elektryczną i zagrażało drutom. Konkretnie
grube pale, któregoś dnia licho też zabrało, naostrzyło, teraz na nogi
od stołu w sam raz są. Na ślimaki za grube, a poza tym, od kiedy w
Biedronce obniżyli cenę karkówki, nie poluję na nie.
Nadal do dyspozycji przy tej ciesielskiej robocie miałem tylko metr od
buli, topór i gwoździe. Szło mi to strasznie długo. Upał był straszny,
co chwilę leciałem do jeziora. Żeby to było stabilne, sporo dodatkowych
ruchów i zamocowań musiałem zrobić. Nie tak jak Ikea, że blat, kołek i
nogi. W końcu po coś po odrzuceniu Tokarczuk przeczytało się tytułową i
wstęp biografii Einsteina. Poza tym każdą kolejną fazę musiałem uczcić
widokiem jeziora i małym zahamaczeniem, także zeszło na to całe
popołudnie. Naprawdę, to niby tylko 5 godzin jak na 60 dni pobytu, ale
już czuję, że zapamiętam te godziny na długo potem.
Z
efektu jestem co najmniej zadowolony. Stół stoi, albo stołuje się, jak
kto woli. Jest duży, na odpowiedniej dla konsumpcji i gastronomicznych
rękoczynów wysokości, stabilny, nie kiwa się jak piszę. Celowi i
sprytnie wyrżnąłem w dechach dziurę na maszt dla totemu. Nasze
zadaszenie odpowiednio rozpostarte w zasadzie jest wodoszczelne, więc de
facto będzie można siadywać w czasie deszczu, o ile oczywiście taki
jeszcze w ciągu nadchodzących 6 tygodni będzie miał miejsce. Żeby nie
było banalnie, mój stół ma 6 nóg, nie cztery. Tu są Mazury, tu nie ma
żartów, Ziemia szybciej popieprza, pogoda tańczy, biały szkwał raz na 50
lat się zdarza.
Acha,
no, mój stół ma jeszcze jedną cechę. Pizyczność mianowicie. Sprawę
zgłębiwszy znalazłem wiele analogii między naszą polaną, a Pizą, dlatego
i zawzorowałem nogi na tamtejszej wieży. Poza tym to oczywiście
metafora tego, że życie w ogóle nie jest proste, więc nogi od stołu w
szczególe również nie.
W
nocy wskoczyła ma żaba do łóżka. Trochę mnie wkurzyła. Gdzie ona, do
cholery, była, jak byłem młodszy. Teraz to pierdzielę, do żadnego pałacu
nie idę. Tutaj fajny stół uklepałem, a pod domem mam fajne bulowisko.
Komentarze
Prześlij komentarz